[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Niczego! To oburzające.Słów mi brak.Toż to wbrew wszelkim przepisom.- Kojot spytał Charona, czy ten obol to coś w rodzaju opłaty za przejazd taksówką.- Tak! Właśnie to! W samej rzeczy.Przejazd taksówką.Obol to opłata.Nareszcie do czegoś dochodzimy.No więc, macie obol na opłatę? Zaprawdę, powinni włożyć go wam do ust.Jeden srebrny pieniążek wart dokładnie jedną szóstą drachmy.Włożyli?- Kojot pokręcił głową.- No to cokolwiek? Cokolwiek, czym moglibyście.moglibyście zapłacić za taksówkę? Wszystko jedno co?Klejnot zsunął się z Belindy i wlazł między nogami Charona na łódź.- Zaraz, chwileczkę - skrzeknął Charon.- Co ten pomiot robi na mojej krypie?- Chce płynąć - poinformował go Kojot.- Zabierajcie go stąd!- Sam to zrób.Charon pochylił się nad Klejnotem, ale mój zzombifikowany syn stopił swój kształt z kształtem łodzi.Nie dało się go ruszyć z miejsca.Łódź zachybotała się gwałtownie.Charon omal nie wpadł do wody.- Ten incydent działa mi na nerwy - zaskrzeczał.- Albo zabierzesz nas wszystkich - powiedział Kojot - albo nie pozbędziesz się tego pasażera.Charon trochę nerwowo rozejrzał się po brzegu, a potem powiedział:- No dobra! Wskakujcie! Szybciej, szybciej! Zanim ktoś zobaczy.Zaprawdę, tego już za wiele, żeby przewozić bez opłaty.Bez opłaty za przejazd taksówką! Wydaje się wam, że tak można prowadzić interes? No, tak się wam wydaje?I tak staliśmy się, cała nasza czwórka, pasażerami wąziutkiej łódki prującej gęste, oleiste wody.Jedynym źródłem światła był księżyc, kula pyłków przesłaniana przez tańczącą wokół mgiełkę.Jedynym dźwiękiem, nie licząc stłumionej ballady dolatującej z wysepki na środku jeziora, był skrzyp wioseł Charona.Orkiestra grała w kółko ten sam utwór w pogrzebowym tempie, jakby granie go było jakimś rodzajem okrutnej kary.Charon siedział na rufie, trzymając wiosła szkieletowymi rękami, które wystawały mu spod opończy.Pomimo swojej cherlawej postury wiosłował bez wysiłku.Kojot siedział na dziobie, Belinda pośrodku łodzi, ja w Belindzie, a Klejnot wychylał się przez burtę i patrzył w wodę.W pewnej chwili kichnął cicho.Czuł się zdecydowanie lepiej, nie było co do tego wątpliwości.Ale co się z nim stanie, kiedy znajdzie się powrotem w realnym świecie? Czy katar sienny powróci? I czy aby się jeszcze nie nasili? A swoją drogą, gdzie jest ten realny świat? Jak przez mgłę pamiętałam, jak to kiedyś było.Wurt pracował nad moim Widmem, wymazując odczucia.Wszystko było bardzo spokojne, bardzo nieruchome i bezczasowe.Księżyc, jezioro, ciemność, skrzyp wioseł, rzewne tony orkiestry dętej.Zjawy we mgle.Belinda zanurzyła dłoń w wodzie.- Błagam! - krzyknął Charon.- Nie dotykać jeziora.Dziękuję.- Dlaczego? - zapytała Belinda.- Bo może cię pożreć.Belinda cofnęła szybko rękę i odezwała się znowu dopiero wtedy, kiedy byliśmy w połowie drogi, a orkiestra dęta stała się cichym poszeptem z przeszłości.- Kojocie? - powiedziała.- Czy ty się w ogóle orientujesz, co się tutaj dzieje?- To opowieść - odparł Kojot.- Opowieść o wielogłowym psie.Opowieść o kierowcy widnej taksówki.Ogród będzie czarny i pocięty głęboko rzekami.Mały sir John czeka.Czuję, jak na nas czeka.Przewoźnik dobił do brzegu.- Tutaj wysiadamy, Belindo - powiedział Kojot.- Nie boisz się? -Kazałam Belindzie zapewnić go, że się nie boi, ł wygramoliliśmy się z łodzi.Klejnot wspiął się znowu Belindzie na ręce.Kojot zwrócił się do Charona: - Nie kasuj licznika - powiedział.Przewoźnik splunął w jezioro i odpowiedział, tak jakby doskonale zrozumiał, o co chodzi Kojotowi:- Nikt stąd nie wraca, kolego.Nie ma kursów powrotnych.- Roześmiał się i odbił od przystani.Ogarnęła nas cisza.Słychać było tylko cichnące poskrzypywanie wioseł.Tony dętej orkiestry drgały jeszcze chwile w powietrzu, a potem i one umilkły.Księżyc wsunął się za chmurę.Ciemność.Ciemność była oddychającym kwiatem.Przed nami wznosiła się wysoka ściana żywopłotu.Nawet gdybyśmy stanęli jedno drugiemu na ramionach, nie sięgnęlibyśmy jego szczytu.Nad nim rozlewało się mdłe światło.Belinda poprosiła Kojota, żeby urósł ponad ten mur z kwiatów i sprawdził, co jest za nim.Popatrzył na nią wilkiem, ale spróbował.Nie był jeszcze w połowie drogi do szczytu, kiedy rośliny zmusiły go do cofnięcia się.Po piątej próbie dał za wygraną i powiedział Belindzie, że opowieść nie chce, by zobaczył, co jest za żywopłotem.- Wkurzasz mnie, Kojocie - fuknęła Belinda.- A ja myślałam, że nas przeprowadzisz.Kojot milczał przez chwilę, badając płatkami nosa ścieżki zapachu.Potem ruszył w lewo, by obejść żywopłot.Nasza zbita w ciasną gromadkę trójka podążyła za nim.Wydawało nam się, że idziemy tak wieki całe.Czas się rozciągał.Mogło to być zaledwie kilka sekund.W końcu natrafiliśmy na przejście w murze.A może to mur otworzył się przed nami.Albo my otworzyliśmy się przed murem.Mniejsza z tym.Coś się działo.Coś działo się powoli, zbyt wolno, by nadążyć za tym myślą.Mroczna przestrzeń pomiędzy dwoma światami.Nocna ścieżka między żywopłotami.Patrzyliśmy w czarne zwierciadła; ścieżki odchodziły od ścieżek niczym poboczne zdania wielowątkowej opowieści.W odstępach między wyrazami, między liśćmi, migotały świetliki.- Tu potrzeba dokładnej mapy labiryntu, Belindo - powiedział Kojot.Belinda kazała mu iść dalej.- Co jest, do cholery? Zaryzykujmy.Szliśmy na wyczucie splątanym ogrodem tysiąca kwiatów, tysiąca skrótów i narożników.Każdy ślepy zaułek kończył się ciemnością nabijaną ciepłymi iskierkami świetlików.Księżyc wyjrzał znowu zza postrzępionej chmury i pokazał nam, jak pobłądziliśmy.- Nie znasz się na labiryntach? - zapytała Belinda.Kojot potrząsnął swoimi płatkami.- A ja myślałam, że się znasz.Jezu, czyż nie jesteś najlepszym w dziejach kierowcą taksówki? Co z tobą?- Zaczynasz mi działać na nerwy, Belindo - wywarczał płatkami Kojot
[ Pobierz całość w formacie PDF ]