[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Minęły ich jednak, nie zbliżając się bardziej niż na trzy mile do statku; znikły na północy, płynęły pracowicie, jak­by szukały skarbu.W ciemnościach nocy, gdy Valentine spał, umysł mając, jak zwykle, otwarty w poszukiwaniu przewodnictwa, które dać mo­gą tylko sny, jego duszą zawładnęła dziwna wizja.W sercu prze­dziwnej równiny, pełnej kanciastych głazów i dziwnych, ospowa­tych drzew o sztywno wyprostowanych gałęziach mnóstwo lu­dzi tanecznym krokiem podąża ku dalekiemu morzu.On sam znajduje się pomiędzy nimi, jak oni ubrany w powiewne szaty z jakiegoś lekkiego materiału rozwiewanego nie istniejącym wiatrem - powietrze tu jest nieruchome.Żadna z widzianych wokół twarzy nie wydaje mu się znajoma, jednak nie czuje się obcy wśród obcych; wie, że jest blisko związany z tymi ludźmi, że są oni jego bliźnimi, że wiąże ich pielgrzymka, którą odpra­wiają od wielu miesięcy, być może od wielu lat.Teraz wreszcie zbliża się kres owej pielgrzymki.Oto otwiera się przed nim morze, wielobarwne, lśniące; a jego powierzchnia faluje jakby poruszona masą stworzeń ukrytych pod nią lub być może wzburzona wiszącym ciężko na niebie księżycem.Na wybrzeże spadają wielkie fale niczym lśniące, kryształowe szpony, załamują się w całkowitej ciszy, muskają świecące bielą plaże, jakby nie były falami, lecz tylko cieniami fal.Dalej, poza niepokojem żywiołów, z oceanu wyła­nia się mroczna, gigantyczna sylwetka.Smok morski zwany smokiem Lorda Kinnikena; mówią o nim, że jest największy spośród swego gatunku, że jest kró­lem, którego nigdy nie musnął nawet harpun łowcy.Z jego wy­giętego, łuskowatego grzbietu bije w ciemność jaskrawe świa­tło; tajemniczy, lśniący, ametystowy blask wypełniający niebo, plamiący wodę ciemnym szkarłatem.Brzmi dźwięk dzwonów, głęboki, donośny - dzwony biją ciągłym, ponurym zewem, brzmiącym tak, jakby świat cały miał rozpaść się na połowy.Smok wypływa na ląd; jego paszcza wygląda jak wrota ja­skini.- Nadeszła wreszcie moja godzina - mówi władca smoków - i teraz należycie do mnie.Pielgrzymi zafascynowani i oszołomieni, zaczarowani wspa­niałym, pulsującym, bijącym z niego blaskiem biegną przed siebie, ku niemu i ku otwartemu morzu.- Tak.Tak.Chodźcie do mnie.Jestem królem oceanu Maazmoornem i należycie do mnie.Smok wpływa na płyciznę, fale rozstępują się przed nim, z łatwością wypełza na plażę.Bicie dzwonów staje się jeszcze głośniejsze; nieubłagany, potężny dźwięk podbija świat i przy­ciska go swym ciężarem, z każdym ich uderzeniem powietrze staje się gęściejsze, cieplejsze, bardziej duszące.Król smoków rozpostarł dwie wielkie niczym skrzydła płetwy, wyrastające mu z karku; skrzydła wynoszą go na wilgotny piach.Wyciąga swe wielkie ciało na ląd, pierwszy spośród pielgrzymów jest przy nim, bez wahania wbiega na wielką łapę, znika.a za nim idą inni, nieskończona procesja istot dobrowolnie oddających się w ofierze, biegnących przed siebie, byle tylko spotkać się z królem smoków.Wchodzą w jego wielką paszczę, nikną w niej, jest wśród nich sam Valentine, trafia tam, w głąb smoczego żołądka.Wkra­cza w sklepioną salę niewyobrażalnych wręcz rozmiarów, widzi, że zajmują ją legiony połkniętych, miliony, miliardy, ludzie i Skandarzy, i Vroonowie, i Hjortowie, i Liimenowie, i Su-suherisowie, i Ghayrogowie, wszystkie spośród wielu ras Majipooru.A Maazmoorn prze przed siebie, jest już w głębi lądu i na­dal pożera.Pożera cały świat, pożera, pożera i jeszcze raz po­żera, pożera miasta i góry, pożera kontynenty i morza, pożera cały Majipoor, aż wreszcie nic już nie pozostaje; Maazmoorn leży owinięty wokół planety jak objedzony wąż, który pochłonął jakieś ogromne, kuliste stworzenie.Dzwony biją pieśń tryumfu.- Teraz wreszcie nadeszło moje królestwo.Kiedy sen się skończył, Valentine nie ocknął się w pełni.Świadomie ześlizgnął się w środkowy sen, miejsce, w którym najpełniej wyczuwał i mógł odbierać przekazy; leżał, spokoj­ny, cierpliwy, przeżywając sen, analizując go, próbując inter­pretować.A potem padło na niego pierwsze światło poranka.Świadomość powróciła.Obok niego leżała Carabella, przebu­dzona, obserwująca go uważnie.Objął ją, jego dłoń delikatnie, rozkosznie spoczęła na jej piersi.- Miałeś przesłanie? - spytała.- Nie.Nie czułem obecności Pani.Ani Króla.- Uśmiechnął się.- Zawsze wiesz, kiedy śnię, prawda?- Widzę, kiedy nawiedza cię sen.Oczy poruszają ci się pod powiekami, wargi drżą, a nozdrza rozszerzają się jak u ściga­nego przez myśliwych zwierza.- Czy wydawałem ci się zmartwiony?- Ależ nie, nie.Być może najpierw trochę się zmarszczyłeś, ale potem uśmiechałeś się przez sen, uspokoiłeś się, jakbyś szedł na spotkanie losu, który w pełni zaakceptowałeś.Valentine roześmiał się.- Ach, a potem znów połknął mnie smok morski.- Czy o tym śniłeś?- Mniej więcej.Ale nie tak, jak zdarzyło się to rzeczywiście.Widziałem smoka Kinnikena, jak wypełza na brzeg; wszedłem wprost w niego.Jak chyba wszyscy na świecie.A potem on pożarł cały świat.- Potrafisz wytłumaczyć ten sen?- Tylko oderwane fragmenty.Znaczenie jego całości nadal, mi umyka.Wiedział, że zbyt proste byłoby tłumaczenie, że oto rozegrała się w jego wyobraźni prawdziwa scena z przeszłości, jak­by włączył się do jakiejś rozrywkowej kostki i jeszcze raz przeżył to najdziwniejsze zdarzenie z lat wygnania, gdy rzeczywiście połknięty został przez smoka, który zatopił jego statek w pobliżu Archipelagu Rodamaunt.Lisamon Hultin, połknięta wraz z nim, wycięła im obojgu drogę na wolność przez ściany żołądka bestii.Nawet dziecko wie, że snów nie wolno tłumaczyć jako prostych ilustracji rzeczywistych zdarzeń.Lecz nie znajdował niczego na głębszym poziomie, z wyjątkiem interpretacji tak prostej, że aż trywialnej: że ruchy stad smoków, które zauważył ostatnio, to tylko kolejne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, w jakim znajduje się świat; że jakaś wielka siła zagraża stabilności społeczeństwa.Zdawał sobie z tego sprawę już wcześniej, nie potrzebował dodatkowych dowodów.Tylko dlaczego właśnie smoki? Jakie to obrazy ożyły w jego świadomości, przekształcając wielkie morskie stwory w zagrożenie zdolne pochłonąć świat? Carabella mówiła właśnie:- Być może za bardzo się starasz.Poczekaj trochę - zrozu­miesz wszystko, kiedy zajmiesz się czymś zupełnie innym.Co ty na to? Chodźmy na pokład!Dni mijały.Nie zaobserwowali więcej stad, tylko kilka sa­motnych smoków, a w końcu i one znikły.W snach Valentine'a nie pojawiały się już przesycone grozą wizje.Morze było łagodne, niebo pogodne, błękitne, wiał sprzyjający, wschodni wiatr.Valentine spędzał wiele czasu samotnie, na pokładzie dziobowym, wpatrując się w morze, i wreszcie nadszedł dzień, kiedy z pustki wyłoniły się olśniewająco białe, strome brzegi Wyspy Snu, najświętszego, najbardziej pokojowego miejsca na Majipoorze - to tu mieściło się sanktuarium współczującej wszystkim żywym istotom Pani.7Posiadłość praktycznie całkowicie się wyludniła.Wszyscy robotnicy opuścili farmę Etowana Elakki, a także większość służby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl