[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiedział więc chłodno:- Przecież my nie chcemy, żebyście się na­rażali za darmo.Przez otyłą twarz karczmarza przebiegł nagły skurcz, a jego oczy nasiąkły oleistym blaskiem.Zagryzł wargi.- Rób, co chcesz, ale ja ci teraz nie mogę pomóc - rzekł bez przekonania i uczynił taki gest, jakby go chciał wyprosić.Bukowy uśmiechnął się przekornie.- Słuchajcie.dobrze zapłacimy.Tabor uniósł ręce jak aktor wzywający na pomoc nadprzyrodzone siły.- Człowieku, zwariowałeś! Mnie życie droższe niż pieniądze.Bukowy przymrużył kpiące oko.- Nawet niż dolary?Twarz karczmarza nabrała wreszcie normalne­go wyrazu.- Dolary? - powtórzył z nabożeństwem.- Skąd ty masz dolary?- To już moja sprawa - uśmiechnął się po­rozumiewawczo, a potem dokończył chłodno, z naciskiem: - Może jednak namyślicie się?Tabor grał teraz zafrasowanego poczciwca: ma­sował chwilę kark, mierzwił włosy, wreszcie pod­rapał się za uchem.- Zaraz.zaraz.Słyszałem, że ma tu przyje­chać jeden z Dobszyny z towarem do sklepu.Mo­gę z nim pogadać.Ale nie wiem, czy :się zgodzi.- Jemu też zapłacimy.Tabor błysnął przebiegle oczami.- A ile?- To jest sprawa do obgadania.Zastanówcie się i powiecie mi, kiedy wszystko będzie załat­wione.- No tak - powiedział przeciągle i, żeby do­grać rolę do końca, uniósł ręce w wymownym ge­ście.- Ej, wy Polaki.Polaki.Przez was same kłopoty.*Tabor postawił na stole karafkę wina.- Nie denerwujcie się, Miko zaraz tu będzie.Siedzieli w starej szopie na beczkach od piwa.Jedli w milczeniu gulasz, który uprzednio przy­niósł im karczmarz z kuchni.Było mroczno.Pod powałą tliła się słaba żarówka.Pajęczyny rzuca­ły na ściany fantastyczne wzory.Zdawało się, że całą szopę osnuły smugami cieni.Wichniewicz nalał do szklanek wina.- Dobry był ten gulasz - powiedział jakby do siebie.- I wino dobre - uśmiechnął się gospodarz.Spojrzał wyczekująco na Wichniewicza.Ten w mig pojął, o co mu chodzi.Wyjął z myśliw­skiej kurtki portfel, zaczął odliczać zielone ban­knoty, a gdy skończył, przesunął je w stronę Tabora.- Tak jakżeśmy się umówili.Karczmarz zgarnął plik dolarów, złożył staran­nie, potem wsunął do tylnej kieszeni spodni.W jego oczach pojawiły się weselsze błyski.Sięg­nął po szklankę.- No to za dobrą drogę!Wypili w milczeniu.Tabor odstawił szklankę.Chwilę masował solidne udo.- Mieliście szczęście, że Miko się zgodził.Od­wiezie was do Szczyrbskiego.- Do Trzech Studniczek - poprawił go Bu­kowy.- No jasne.Dokąd chcecie.To porządny czło­wiek.Możecie na nim polegać.W tej chwili za oknami usłyszeli warkot silnika, a potem jasne snopy świateł wdarły się przez zakurzone okno do szopy.- Już jest - powiedział z ulgą Tabor.Czekali w milczeniu.Silnik umilkł, światła zgasły, a za chwilę w drzwiach szopy ukazała się sylwetka mężczyzny.- To właśnie Miko - wskazał gospodarz ręką na wchodzącego.W milczeniu uścisnęli sobie dłonie.Miko był niski, szczupły, łysawy.Twarz sucha, śniada, rysy i wejrzenie łagodne, wzbudzające zaufanie.Miał na sobie skórzaną kurtkę szoferską, a pod nią narciarski sweter z surowej wełny.Powściągliwe ruchy i cała postać wyrażały spo­kój i opanowanie.W mowie też był oszczędny.- Chcecie jechać nocą? - zapytał.- Jak wolicie - odparł Wichniewicz.- Nocą spokojniej.Tabor nalał mu wina.Kierowca pił drobnymi łykami, a kiedy odstawił szklankę, baczniej przyjrzał się Polakom.Potem spojrzał w okno.Za szybami widać było zarys budynku, a dalej drze­wa i siniejące nad nimi niebo.- Będzie deszcz - rzucił.- To dobrze czy źle? - zapytał Wichniewicz.- Dla was dobrze.Bezpieczniej.Dla mnie gorzej.Ale to się nie liczy.Tabor położył przed nim kilka banknotów.- To twoja część, Miko.Ten sięgnął po nie z zażenowaniem.- Dziękuję - zwrócił się raczej do Polaków niż do gospodarza.Zwinął je w rulonik i wepch­nął do górnej kieszeni kurtki.Nagle jego chłodny wzrok spoczął na Wichniewiczu.Uśmiechnął się dziwnie i zapytał: - A wam na Węgrzech źle było?Wichniewicz zwlekał chwilę z odpowiedzią.Za­mienił z Bukowym krótkie, ostrzegawcze spoj­rzenie, jak gdyby chciał zapytać: "Do czego on zmierza"? - lecz wnet uśmiechnął się zdawko­wo.- Źle nam nie było.- Chyba nie wiecie, co się tam u was dzieje? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, uniósł szklan­kę i skinął ku nim przyjaźnie.- Na zdrowie.Zaczęli się zbierać.Kiedy wyszli z szopy pier­wsze krople deszczu zabębniły o blaszany dach karczmy.Miko poprowadził ich do wozu.Była to stara ciężarówka sauer, z budą osłoniętą plandeką.A pod plandeką pod sam dach piętrzy­ły się chaotycznie stare graty: połamane krzesła, cebrzyki bez dna, kredens bez szuflad, dywan, worki wypchane garnkami.Bukowy zamienił z towarzyszem zawiedzione spojrzenia.- Nie bójcie się - uspokoił ich Miko.- To specjalnie tak załadowałem, żebyście się mieli gdzie ukryć, A w razie czego mówcie, żeście się schowali bez mojej wiedzy.- Przeprowadzka - zaśmiał się w ciemności Tabor.- Żebyś wiedział - potwierdził Miko.- Je­den kolejarz przenosi się do Rużomberoku.Wy­kombinowałem, że jedno przy drugim.- Masz głowę na karku, Miko.Kierowca wspiął się na wóz, odsunął komódkę zagradzającą wejście do wnętrza.- Pakujcie się - skinął na Polaków.Pierwszy wskoczył Bukowy.Przecisnął się między gratami, dotarł aż pod szoferkę.Tam w blasku latarki zobaczył ułożoną w poprzek ka­napę.- Pierwszorzędne siedzenie - zażartował.- Podróż w luksusowych warunkach - roześ­miał się Wichniewicz.- Teraz możemy spać jak w sypialnym wagonie.*Bukowy zapadł w odrętwienie.Niby przez gru­bą i miękką zasłonę słyszał chrypliwy warkot sil­nika i świst opon na mokrym asfalcie.Było zim­no, wilgotno.Wystające z kanapy sprężyny uwie­rały go boleśnie.Poruszył się więc nerwowo i zmienił pozycję.- Nie śpisz? - usłyszał w zupełnej ciemności głos Wichniewicza.- Nie.Błysnęła latarka.Wichniewicz w snopie światła spojrzał na zegarek.- Jeżeli dobrze pójdzie, to jeszcze przed świtem będziemy w Tatrach - powiedział ziewając.Wyjął z leżącego u nóg plecaka termos z kawą.Wolno odkręcał nakrętkę.- Czuję się jak w trumnie - powiedział nagle Bukowy.- Nie lubię być zamurowany.Duszno mi.a jakby co się stało, to nawet nie zipniemy.- Nie narzekaj, nie narzekaj! – Wichniewicz podał mu kubek z kawą.Chybnęło nieco wozem i Jędrek poczuł gorącą kawę na dłoni.- Cholera, rozlała się.- Zostało jeszcze tro­chę w kubiku, więc uniósł ostrożnie do ust i pił małymi łyczkami.- Wcale nie narzekam - wró­cił po chwili do tamtej rozmowy - tylko nigdy nie lubiłem być zamknięty.Nawet w górach nie lubię grot ani jaskiń.Czuję się, jakbym się du­sił.Wichniewicz odebrał kubek.Nalał sobie.- Mieliśmy szczęście z tym Miko.Wygląda na porządnego chłopa.Może się nam w przyszłości przydać.Trzeba będzie z nim pogadać.Miko tymczasem pochylił się nad kierownicą, zmęczone oczy wbił w wycinek oświetlonego asfaltu.Deszcz nie przestawał padać.Asfalt lśnił od wilgoci, a na poboczach płynęła mętna, spie­niona woda.Wycieraczki z trudem oczyszczały zroszoną szybę.Droga pięła się w górę.Niedawno minęli Spiską Nową Wieś, miasto było puste i ciche jak wymarłe.Teraz zaczęły się serpen­tyny.Co chwila w słupach światła ukazywała się ściana lasu, a pnie wyznaczały miejsce zakrętu.I co chwila nowa fala deszczu zalewała zmęt­niała szybę.Miko czuł ogarniające go zmęczenie, Chciał jednak wykorzystać sprzyjające okolicz­ności - w taką noc nikt ich nie zatrzyma - je­chał więc bez najmniejszego postoju.Skończyły się serpentyny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl