[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak, bał się,śmiertelnie bał się, ale nie tamtych, co zostali na drodze, ale siebie samego, samego siebie wtej pustce, w ciemności, w świadomości, że oto tuż obok, tuż za nim, niemal w nim jest ktośdrugi, potworny, grozny, straszliwy. Morderca!I nagle zaczął biec.Ze zdyszanych piersi wyrwał mu się krzyk: Ratunku! Ratunku! Ratunku!.Na trakcie słychać było turkot.Znajdzie tam ludzi. Na pomoc! Ratunku! Morderca!.Krzyk przechodził w wycie, dzikie, zwierzęce wycie, w nieartykułowany skowyt, w któ-rym nie można już było dosłyszeć słów, tylko obłędny strach i rozpaczliwe błaganie.Rozdział XIIIW młynie wcześnie układano się do snu.Nawet baby, które pomimo dziennego trudu lu-biły kocołować do pózna i nigdy nie mogły dość się nagadać, wysiadując nieraz do północyprzed chatą, jako że noce zaczęły się chłodnawe, też zabierały się do spoczynku.Stary Prokop przed obrazami odprawiał swoje długie wieczorne pacierze i wybijał czołemo podłogę tym gorliwsze pokłony, że to był dzień niedzielny.Parobek Witalis chrapał już oddawna w kuchennej izbie.Młody Wasil siedział w.przybudówce u Antoniego Kosiby i po-grywał cichutko a majstersko na organkach, pogrywał i przyglądał się znachorowi, który mil-cząco w niewielkiej miseczce ugniatał tłuczkiem drewnianym łój z jakimś lekarstwem i z żół-cią wieprzową.Robił swoją skuteczną maść na odmrożenie.102 Nagle w tej ciszy zaczął ujadać pies.Zbudzone gęsi odezwały się głośnym gęganiem. Ktoś jedzie do nas  powiedział Wasil. To wyjrzyj  mruknął znachor.Wasil obtarł rękawem organki, schował je do kieszeni, nie śpiesząc się wyszedł na dwór.Wyraznie posłyszał turkot wozu i zmieszane głosy ludzkie.Wiele głosów, musiało ich być zosiem albo i dziesięć ludzi.Jeden biegł przodem, sapiąc z wysiłku.Gdy dobiegł do Wasila izatrzymał się w świetle padającym z okna, ten aż cofnął się. Co za czort?!  zapytał groznie, by dodać sobie odwagi.Przybysz z twarzą i rękamiumazanymi krwią i z obłędnym wyrazem twarzy zabełkotał ochryple: Do znachora.Ratunku.Oni żyją jeszcze. W imię Ojca i Syna, kto? Prędzej, prędzej!  zajęczał przybyły. Znachor! Znachor! Co tam?  odezwał się z sieni głos Antoniego Kosiby. Ratuj ich! Ratuj! I moją duszę przeklętą!  Rzucił się ku niemu. Oni żyją!Wasil zajrzał mu w oczy i powiedział: To Zenon rymarza Wojdyłły. Co się stało?  rozległ się obok głos Prokopa. Rozbili się z motocyklem!  trzęsąc się jak w febrze mówił Zenon. Ale żyją!Znachor chwycił go za ramiona. Kto?! Człowieku, kto?!. W jego głosie zabrzmiała groza.Odpowiedzi już nie trzeba było.Właśnie podjechała furmanka.Na wozie leżały dwa nieru-chome ciała.Z izby wybiegł Witalis, przyleciały i baby, przyniosły światło.Oblepiona soplami krwi twarz młodego Czyńskiego robiła straszne wrażenie, ale oczy miałotwarte i zdawało się przytomne.Natomiast blada jak papier twarzyczka Marysi robiła wra-żenie umarłej.Wśród jasnych włosów nad skronią sączyła się krew.Znachor pochylony nadwozem badał puls.Chłopi opowiadali jeden przez drugiego: Akurat przejeżdżałem koło wickuńskiej drogi, kiedy ten wyleciał i krzyczy ratunku.Bie-gniem zobaczyć, a tu, Boże odpuść, leżą na drodze. Już i dechu w nich nie było. Na tym to motocyklu rozbili się.Pień ktościś na drodze zostawił, a oni o ten pień, i wia-domo. To my w radę, co robić, a ten na kolana pada, po rękach całuje.Ratujcie, powiada, wiez-cie do doktora do miasteczka, bądzcie, powiada, chrześcijanami. Toż my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy.Tylko że jakże ich dowieziem do mia-steczka? Dusza się w nich wytrzęsie, jeżeli nawet jeszcze żyją.To i uradzilim tu, do znacho-ra. Choć i tak ksiądz tu najpotrzebniejszy.Antoni Kosiba obrócił się do nich.Jego rysy takskamieniały, że sam do trupa był podobniejszy niż do żywego człowieka.Tylko oczy się ja-rzyły. Sam nie dam rady  powiedział. Niech ktoś skoczy konno po doktora. Witalis!  zawołał Prokop  zaprzęgaj. Nie ma czasu na zaprzęganie  krzyknął znachor. Dajcie mi konia, ja pojadę  odezwał się Zenon [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl