[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Hunt dostrzegł gwiazdki i pasy flagi Stanów Zjednoczonych, godło Zjednoczonego Królestwa i kilka innych flag – Zjednoczonej Europy, ZSRR, Chin; było ich mnóstwo i większości nie potrafił rozpoznać.Z tyłu i z boków widział barwne, paradne mundury wojskowych; jego oczy chwytały refleksy słońca, odbijane od wypolerowanych instrumentów orkiestry dętej.Próbował w myślach znaleźć się na miejscu czekających tam ludzi.Żaden z nich nie stał nigdy jeszcze oko w oko z istotą pozaziemską.Hunt próbował wyobrazić sobie, co czują, widząc opuszczającą się z nieba srebrzystą wieżę.Moment był niepowtarzalny; nigdy w historii nie zdarzyło się nic podobnego i taka chwila nigdy się już nie powtórzy.– Segment wyjściowy na ziemi – zabrzmiał znów głos ZORAKA.– Ciśnienie wyrównane, zewnętrzne drzwi śluzy otwarte, rampy schodowe wysunięte.Gotowi do otwarcia drzwi.Hunt czuł wzrastające wokół napięcie.Wszystkie głowy odwróciły się w kierunku Garutha.Przywódca ganimedów powiódł wolno spojrzeniem po swym zespole, rzucił okiem na grupkę ziemian stojących wciąż jeszcze przy windzie i zatrzymał wzrok na Huncie.– Wychodzimy w ustalonej kolejności – powiedział wreszcie.– Ale jesteśmy tu obcy.Pomiędzy nami są inni, którzy wracają do ojczyzny.Oni nas poprowadzą na Ziemię.Ganimedom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.Nim Garuth skończył mówić, ich szeregi rozdzieliły się; środkiem powstał korytarz wiodący od drzwi windy do Hunta i Garutha.Po chwili ziemianie ruszyli wolno powstałą uliczką.Z przodu szedł Danchekker.Gdy zbliżyli się do śluzy, obok której stał Hunt, ganimedzi usunęli się, zostawiając wolne dojście do drzwi.– No i co, Chris? – rzucił Hunt, gdy on i Danchekker spojrzeli sobie w oczy.– Jeszcze chwila i będziesz w domu.– Jeśli o mnie chodzi, mogło się obyć bez tej całej pompy – odparł profesor.– Czuję się jak Mojżesz wiodący swój lud przez pustynię.Ale nie ma rady, trzeba wychodzić.Hunt stanął obok niego, z twarzą zwróconą do drzwi śluzy.Zerknął na Garutha i skinął głową.– ZORAK, otwórz drzwi wewnętrzne, śluza nr 5 – zakomenderował Garuth.Metalowe żebrowane płyty rozsunęły się, znikając Huntowi z pola widzenia.Wszedł do komory śluzy i ruszył w kierunku otwartych drzwi zewnętrznych; krew pulsowała mu w skroniach, jak przez mgłę docierało do jego świadomości, że obok postępuje Danchekker, a za nimi podąża reszta personelu SKONZ.Od drzwi zewnętrznych schodziła ukośnie na beton płytka rampa.Stanęli u jej szczytu i znaleźli się, niby pod sklepieniem olbrzymiej katedry, pod metalowymi łukami widzianych od spodu stateczników, które wysoko ponad ich głowami doskonałą krzywizną schodziły się z kadłubem.Rampa, jak i cała powierzchnia, na której stał okrakiem statek, znajdowała się w głębokim cieniu, rzucanym przez kadłub i potężne stateczniki.Poza ciemnym kręgiem roztaczał się jasny słoneczny dzień i wszystko wokół tonęło w feerii barw – zieleń pobliskich wzgórz, biel i błękit odległych gór na tle nieba; tęczowe kolory rozłożonych na wzgórzach tłumów; pastelowe barwy domków, gdzie dominowały róż, zieleń, czerwień, błękit i oranż; biel betonowej płyty lotniska i śnieżnobiałe koszule stojących nieruchomo osobistości.A potem rozległy się okrzyki.Było to jak powolny przypływ, zaczynający się gdzieś u szczytów wzgórz i rosnący w siłę w miarę jak schodził coraz niżej; aż zalała ich wezbrana fala, wybuchając w uszach ogłuszającym krzykiem.Zdawało się, że wzgórza ożyły, gdy jak okiem sięgnąć tłum zaczął falować; dziesiątki tysięcy ludzi zerwało się na równe nogi i wrzeszcząc na całe gardło, dawało upust radości.Odreagowując długie oczekiwanie, machali czym popadło – rękoma, czapkami, koszulami, płaszczami.A z tego morza hałasów podnosiło się co chwila, opadało i znów powstawało uparte granie orkiestr dętych.Po przejściu kilku kroków ziemianie zatrzymali się, odbierając wszystkimi pięcioma zmysłami znajome wrażenia.Po chwili zeszli z rampy i stanęli na stałym lądzie pod kolumnami stateczników „Szapierona”.Potem szli w słońcu, kierując się ku małej grupce reprezentantów Ziemi, która wysunęła się na czoło głównej masy witających osobistości.Poruszali się jak w transie, kręcąc machinalnie głowami na wszystkie strony.Przed oczami migotały im kolorowe wzgórza, błękit jeziora, a ponad wszystkim sterczał wysoko w niebo zastygły w bezruchu statek.Niektórzy zaczęli machać tłumom na wzgórzach, a tłumy odpowiedziały wzmożoną falą okrzyków.Po chwili machali rękoma wszyscy.Podeszli bliżej i Hunt rozpoznał parę osób w grupie witających.Był tam Samuel K.Wilby, sekretarz generalny ONZ, obok niego Irwin Frenshaw, dyrektor generalny SKONZ z Waszyngtonu, a także generał Bradley Cummings, naczelny dowódca sił mundurowych SKONZ.Wilby wyciągnął rękę na powitanie, uśmiechając się szeroko.– Doktor Hunt, jeśli się nie mylę – powiedział.– Witamy w domu.Przywieźliście ze sobą przyjaciół? Aha, i pan profesor Danchekker.Witamy.Gdy wymieniali uściski dłoni, hałas wzmógł się nieopisanie.Spojrzeli w kierunku statku.Na ziemię zstępowali ganimedzi.U szczytu rampy ukazała się pierwsza prowadzona przez Garutha grupa.Ganimedzi przystanęli, rozglądając się wokół w całkowitym zaskoczeniu.– ZORAK – odezwał się Hunt – zdaje się, że czują się trochę niepewni.Powiedz im, żeby zeszli na dół i przywitali się z ludźmi.– Na pewno zejdą – odparła maszyna.– Ale muszą najpierw ochłonąć z wrażenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]