[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz nabrałem przekonania, że istotnie widzimy ich więcej, zaświtała mi też myśl, że reagują chyba na naszą obecność.Nie byłem już wcale pewien czy te, które od czasu do czasu widzieliśmy nadciągające przez pola, przypadkiem tylko zmierzały w naszym kierunku.Bardziej rozstrzygający incydent zdarzył się, kiedy jeden z tryfidów zaatakował mnie spoza żywopłotu, który właśnie mijałem.Na szczęście nie miał wprawy w celowaniu do pojazdu w ruchu.Uderzył o ułamek za wcześnie, pozostawiając na przedniej szybie kropkowaną sieć trucizny.Przejechałem, zanim zdążył uderzyć raz jeszcze.Odtąd jednak mimo gorąca trzymałem boczne szyby zamknięte.W ciągu ubiegłego tygodnia myślałem o tryfidach tylko wtedy, kiedy je napotykałem.Te, co widziałem przy domu Joselli, napełniły mnie niepokojem, podobnie jak te, co zaatakowały naszą grupę w Hampstead Heath, przeważnie jednak pochłaniały mnie inne, bardziej doraźne troski.Ale teraz, przypominając sobie całą naszą podróż, stan rzeczy w Tynsham, zanim panna Durrant zabrała się energicznie do oczyszczenia terenu za pomocą śrutówek, oraz wygląd miasteczek, przez które przejeżdżaliśmy, zacząłem się zastanawiać, jaką też rolę mogą odgrywać tryfidy w zniknięciu mieszkańców.Przez, następną wieś jechałem wolno, rozglądając się uważnie.W kilku frontowych ogródkach leżały ciała najwidoczniej już od wielu dni, a prawie zawsze w pobliżu można było dojrzeć tryfida.Wyglądało na to, że tryfidy urządzają zasadzki tylko tam, gdzie jest miękka ziemia, żeby móc przez czas oczekiwania wkopywać się w nią korzeniami.Przy domach, których drzwi otwierały się wprost na brukowaną ulicę, nie, widać było nigdy ani trupów, ani tryfidów.Można się było domyślić, co się stało w większości wsi - mieszkańcy wychodzący na poszukiwanie żywności poruszali się względnie bezpiecznie, dopóki byli na brukowanych odcinkach, ale z chwilą gdy z nich zbaczali lub tylko przechodzili pod jakimś murem lub parka - nam ogrodu, mogli się znaleźć w zasięgu śmiercionośnych wici.Niektórzy spośród trafionych wydawali zapewne krzyk bólu, u gdy nie powracali, ci, co czekali w domach, coraz bardziej bali się wyjść.Od czasu do czasu jednak głód wypędzał kogoś z ukrycia.Nieliczni mieli może dość szczęścia, żeby dobrnąć z powrotem, większość jednak gubiła drogę i błąkała się, dopóki nie padła z wyczerpania lub nie natrafiła na czyhającego tryfida.Pozostali domyślali się przypuszczalnie, co się dzieje.Jeżeli przy domu był ogród, słyszeli zapewne świst wici i wiedzieli, że mają do wyboru tylko śmierć głodową w domu albo taki sam los, jaki spotkał tych, co z niego wyszli.Wielu tedy trwało w murach, żywiąc się tym, co jeszcze było w spiżarni, i czekając na ratunek, który nigdy nie miał nadejść.W podobnej opresji był zapewne ów mężczyzna z oberży w Steeple Honey.Myśl, że w innych wsiach i miasteczkach, przez które przejeżdżaliśmy, mogą w poszczególnych domach istnieć jeszcze wyizolowane grupy ludzi, nie była przyjemna.Zarysowywał się znów ten sam dylemat, którym musieliśmy się zmagać w Londynie - poczucie, że według wszelkich zasad człowieka cywilizowanego powinno się ich odnaleźć i jakoś im pomóc, a zarazem obezwładniająca świadomość, że każde tego rodzaju usiłowanie zakończy się nieuchronnie beznadziejną klęską, jak to już było przedtem.Ten sam dylemat.Co można zrobić przy najlepszej nawet woli? Nic, można przedłużyć tylko męki skazanych.Uspokoić na krótki czas własne sumienie, by potem patrzeć bezradnie na zerowe rezultaty zmarnowanych wysiłków.Na nic się nie zda, musiałem powiedzieć sobie stanowczo, wkraczanie na teren ogarnięty trzęsieniem ziemi, kiedy domy jeszcze się walą - ratunek i pomoc należy nieść wtedy, kiedy drgania już ustaną.Ale głos rozsądku nie rozpraszał wcale przygnębienia.Stary doktor miał wielką słuszność, mówiąc o trudności przestawienia się na nowy sposób myślenia.Tryfidy stanowiły komplikację nieprzewidzianą i olbrzymią.Istniało oczywiście bardzo dużo szkółek poza plantacjami naszej firmy.Ogrodnicy hodowali tryfidy dla nas, dla prywatnych nabywców lub na sprzedaż rozlicznym pomniejszym odnogom przemysłu przetwórczego, a większość szkółek ze względów klimatycznych znajdowała się na południu.W każdym razie jeżeli z tego, cośmy dotychczas widzieli, należało wnosić, ile tryfidów wyrwało się na wolność, musiało tych szkółek być znacznie więcej, niż przypuszczałem.Myśl o tym, że coraz więcej tryfidów dojrzewa z każdym dniem, a przyciętym okazom wciąż odrastają śmiercionośne wici, nie napawała mnie wcale otuchą.Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko dwa razy - raz, żeby coś zjeść, a drugi raz, żeby nabrać paliwa - toteż znaleźliśmy się w Beaminster dość wcześnie: około pół do piątej po południu.Wjechaliśmy w sam środek miasta, lecz nie napotkaliśmy żadnego znaku, który wskazywałby na obecność grupy Beadleya.Na pierwszy rzut oka miasto było równie wyludnione, jak wszystkie inne widziane tego dnia.Główna handlowa ulica była naga i pusta, jeśli nie liczyć dwóch ciężarówek stojących bez ruchu po jednej stronie.Ujechałem może dwadzieścia metrów, gdy spoza jednej z ciężarówek wyszedł mężczyzna i podniósł w górę karabin.Oddał strzał rozmyślnie ponad moją głową, a potem wycelował prosto we mnie.IMPASNie mam zwyczaju dyskutować, kiedy dostaję tego rodzaju ostrzeżenie.Zatrzymałem wóz.Mężczyzna był duży i jasnowłosy.Widać było, że ma wprawę we władaniu bronią palną.Wciąż we mnie celując, skinął dwukrotnie głową w bok.Uznałem, że to znak, abym wysiadł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]