[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.czy ten drugi? Ten sztywnonogi, który ciska przedmiotami, gdy nie dostaje tego, co chce?Myślałam oczywiście, by pójść z nim znów do lekarza.Herb pewnie też.ale nie na poważnie.Nie po tym ostatnim razie.Widzieliśmy to oboje, widzieliśmy, w jaki sposób ukrywa się ten drugi, ten nie-Seth.W jaki sposób Seth mu to umożliwia: autyzm to cholernie dobra tarcza.Ale nie autyzm jest tu najważniejszy, niezależnie od tego, co mogą mówić albo czego mogą nie mówić wszyscy lekarze świata.Kiedy uwalniam umysł ze wszystkich nadziei, ze wszystkich pobożnych życzeń, widzę to bardzo jasno.Chcieliśmy porozmawiać z lekarzem, powiedzieć mu, z czym naprawdę przychodzimy, ale się nie dało.Jeżeli ktoś to w tej chwili czyta, zastanawiam się, czy w ogóle będzie w stanie pojąć, jakie to okropne – czuć coś takiego, jakby człowiekowi zatkano ręką krtań, odgrodzono struny głosowe od języka i ust.NIE BYLIŚMY, KURWA, W STANIE NIC POWIEDZIEĆ.Tak się boję.Boję się tego sztywniaka, jasne, ale i innych rzeczy też.Niektórych nie potrafię nawet wyrazić, a niektóre potrafię wyrazić aż za dobrze.Ale w tej chwili najbardziej się boję, co się z nami stanie, jeżeli nie znajdziemy Sennego Wędrowca.Tego przeklętego, kretyńskiego, różowego samochodziku.Gdzież to cholerstwo się mogło podziać? Żeby tylko udało się je znaleźć.ROZDZIAŁ 81Podczas gdy Kirsten Carver umierała, Johnny Marinville myślał o swym agencie literackim, Billu Harrisie.O tym, jak Bill kiedyś określił ulicę Topolową: czysty, nie zafałszowany horror.Jak na dobrego agenta przystało, przez całą drogę z lotniska udawało mu się utrzymać na twarzy neutralny, choć nieco lukrowany uśmie­szek, który zaczął jednak blednąć, gdy wjechali do Wentworth (po­witało ich tablicą: MIASTECZKO, KTÓRE NAPAWA OTU­CHĄ!), zamarł zaś zupełnie, kiedy jego klient, którego nazwisko wymawiano swego czasu jednym tchem z nazwiskami Johna Steinbecka, Sinclaira Lewisa i (po „Rozkoszy”) Vladimira Nabokova, zatrzymał się na podjeździe małego, doskonale anonimowe­go domku na rogu Topolowej i Niedźwiedziej.Bill spoglądał lek­ko oszołomiony, lecz niczego nie rozumiejący na spryskiwacz ogro­dowy, na aluminiowe drzwi siatkowe z ozdobnym „M” na środku oraz na owo ucieleśnienie podmiejskiego żywota, oproszoną trawą kosiarkę stojącą na podjeździe niczym spalinowy bożek oczekują­cy na hołdy.Następnie przeniósł wzrok na chłopaka jadącego na rolkach przeciwległym chodnikiem, z walkmanem na uszach, z to­piącym się lodem od Milly w ręce i bezmyślnym, zadowolonym uśmiechem na pryszczatej twarzy.To było sześć lat temu, latem dziewięćdziesiątego roku, a gdy Bill Harris, wszechmocny agent, znów spojrzał na Johnny’ego, w ogóle się nie uśmiechał.„Chyba nie mówisz poważnie” - rzekł Bill bezbarwnym, peł­nym niedowierzania tonem.„Ależ Bill, chyba jednak mówię” - odpowiedział Johnny i coś w jego głosie musiało uderzyć agenta, przynajmniej na tyle, że kiedy się znów odezwał, niedowierzanie ustąpiło miejsca płaczliwości.„Ale dlaczego? - zapytał.- Jezusie kochany, dlaczego tu­taj? Dopiero przyjechaliśmy, a już czuję, jak mi opada IQ! Czuję nieodpartą chęć zaprenumerowania Reader’s Digest i słuchania gadanego radia! Więc powiedz mi, dlaczego? Jesteś mi to winien.Najpierw ten kici-mici detektyw, a teraz dzielnica, w której za naj­większy przysmak uważają pewnie koktajl owocowy! Powiedz mi tylko, o co chodzi, dobra?”A Johnny odpowiedział:„Dobra, chodzi o to, że między nami koniec”.- Nie, oczywiście, że nie.- To już powiedziała Belinda.Nie Bill Harris, tylko Belinda Josephson.Przed chwilą.Johnny z wysiłkiem wrócił do teraźniejszości i rozejrzał się.Siedział na podłodze salonu, trzymając rękę Kirsten w swoich dło­niach.Rękę zimną i nieruchomą.Nad Kirstie pochylała się Belinda, ze ścierką do naczyń i prostokątem białego płótna - John­ny uznał, że to serweta na niedzielny stół - przerzuconym przez ramię na modłę kelnerską.Oczy miała suche, lecz wyraz miłości i smutku na jej twarzy wzruszył Johnny’ego do głębi.Belinda wy­cierała ściereczką krwawą maskę, w jaką zmieniła się twarz Kir­sten, odsłaniała to, co pozostało z jej rysów.- Czy powiedziałaś.- zaczął Johnny.- Słyszałeś przecież.- Belinda, nie patrząc, przekazała ścierkę Bradowi.Ściągnęła z ramienia serwetę i rozpostarła na twarzy Kirsten.- Panie, miej litość nad jej duszą.- Też o to proszę - rzekł Johnny.Na białej serwecie kwit­ły małe czerwone maki; trzy po jednej stronie wypukłego kształ­tu, który był nosem Kirsten, dwa po drugiej i jeszcze z pół tuzi­na nad brwiami.Miały w sobie coś hipnotycznego.Johnny otarł dłonią pot z własnego czoła.- Boże, jak mi smutno.Belinda popatrzyła na niego, potem na męża.- Wszystkim nam jest smutno.Ale pytanie brzmi, co dalej?Nim któryś z nich zdołał odpowiedzieć, z kuchni weszła do sa­lonu Cammie Reed.Twarz miała pobladłą, lecz opanowaną.- Panie Marinville?- Johnny - odparł, odwracając się do niej.Musiała, to trawić przez chwilę - kolejny klasyczny przypa­dek myślenia spowolnionego przez szok - nim zrozumiała, że on chce, by mu mówić po imieniu.Wreszcie skinęła głową.- Johnny.Jasne, nie ma sprawy.Znalazłeś pistolet? Jest jakaś amunicja do niego?- Odpowiadam „tak” na oba pytania.- Mógłbyś mi to dać? Moi chłopcy chcą sprowadzić pomoc.Przemyślałam to i postanowiłam się zgodzić.To znaczy, jeśli dasz im pistolet Davida.- Nie mam nic przeciwko oddaniu rewolweru - odparł John­ny, nie do końca pewny, czy mówi całą prawdę - ale wyjście z ukrycia może się okazać wyjątkowo niebezpieczne, nie sądzisz?Spojrzała na niego spokojnie, bez śladu zniecierpliwienia w oczach, lecz mówiąc pukała palcem w zaschniętą na bluz­ce kroplę krwi.Pamiątkę krwotoku z nosa nieszczęsnej Ellen Carver.- Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa i gdyby to chodzi­ło o ulicę, powiedziałabym „nie”.Ale chłopcy znają ścieżkę przez lasek za domami po tej stronie.Mogą tamtędy dojść do Anderson Avenue.Jest tam opuszczony budynek po magazynach firmy prze­wozowej.- Veedon Brothers - dodał Brad, kiwając głową.- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl