[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obserwowali zbliżanie się szarych widm od niemal dwóch godzin; Mark uznał, że były todwie najdłuższe godziny jego życia.Gdy wroga armia dotarła do stóp zbocza, perspektywa wałkiprzyniosła niemal ulgę.Obrońcy wiedzieli, że choćby z uwagi na liczebność wroga, kwestią czasubędzie tylko to, kiedy ich mała grupa zostanie zmiażdżona, lecz zamierzali drogo sprzedać swojeżycie.W pierwszej fazie walki Mark i jego ludzie wykorzystali do końca swoją przewagępozycyjną.Każdy uzbrojony był w łuk i cała piątka słała śmiertelny deszcz strzał na zbliżające sięszeregi.Choć nie mogło to zabić widm, to jednak znacznie zwolniło ich pochód, zwłaszcza, że wmiarę jak czas mijał, ich makabryczna regeneracja przebiegała wolniej.Z drugiej jednak stronybyło ich tak wiele, że wkrótce nadszedł czas, kiedy łuki odrzucono jako bezużyteczne.Widma w końcu znalazły się przy nich i wywiązała się walka wręcz.Mimo to obrońcywciąż mieli przewagę pozycyjną i w pełni ją wykorzystywali.Marka ogarnął szał bitewny, gdy jegomiecz posłał na ziemię pierwszą ofiarę.- Słudzy! - zawołał, wiedząc, że jego zmagania się nie skończyły.Jeszcze nie.Kilka chwil pózniej Luk zastąpił Fontainę na jej miejscu pomiędzy Markiem i Janim.- Idz do czarodziejów! - zawołał przekrzykując zgiełk bitwy.- Potrzebują cię!Gdy Fontaina odwróciła się, aby odejść, rzucając przy tym spojrzenie swemu walczącemuzajadle mężowi, obok niej przeleciały trzy ptaki, wzbijając się w mrozne górskie powietrze.Mark, Luk, Jani, Bram i Laurent walczyli dalej zaciekle, bez żadnej realnej nadziei, lecz zniedorzecznym uporem.Otuchy dodawały im ogromne straty, jakie zadawali wrogom, orazniezwykły fakt, że widma, które powalił miecz Marka nie odżywały, lecz leżały nieruchome,martwe i zimne jak normalne zwłoki.Szturm stracił nieco na szybkości, ale napastnicy parli bezlitośnie naprzód.Kiedy Bramosunął się z wbitą w piersi włócznią, wiedzieli, że jest to koniec, jakiego oni wszyscy mogąoczekiwać - i to szybko.Paradoksalnie jednak śmierć towarzysza pobudziła Marka do jeszczebardziej szaleńczej walki.Skoczył naprzód, rezygnując z ochrony umocnień i kładąc wokół siebiełany trupów.Ponad nimi, choć niezauważona, toczyła się jeszcze jedna bitwa.Sowa, Atlanta i Kirtprzeciwstawiły swe drobne dzioby i szpony odrażającej potędze orłów Alzeda i szybko odkryły, żejeden z przeciwników jest całkowicie niewrażliwy na ataki.Po prostu nie istniał w ich świecie iwszystkie ciosy przenikały tylko przez jego ciało, nie czyniąc mu żadnej szkody.Z drugiej zaśstrony, orzeł ten również nie mógł ich w żaden sposób zranić.Z Sivadlem rzecz miała się inaczej.To było solidne ciało i krew z tego świata, ahaczykowaty dziób i ogromne szpony sprawiały, że jego napastnicy wyglądali śmiesznie.Niemniejszybkość i zwrotność mniejszych ptaków zrobiła swoje i skutecznie odwracały uwagę orła,zapobiegając jego atakowi na jaskinię.Tak skutecznie dręczyły Sivadla, że wpadał w coraz większyszał i nie spostrzegł, że jest spychany coraz bliżej i bliżej skalnego urwiska.Ostre szpony Atlantywiele już razy zetknęły się z szyją i skrzydłami orła.Same w sobie rany te nie mogły wielezaszkodzić Sivadlowi, jednak ich piekący ból naprawdę doprowadzał go do szału.Wreszcie ptaki wybrały odpowiedni moment.Sowa i Atlanta zanurkowały z obu stron podskrzydła orła, burząc ich rytm, podczas gdy w tym samym czasie Kirt trzepotał skrzydłami,polatując przed straszliwym, kłapiącym dziobem.Lot Sivadla zmienił się w śmiertelne pikowanie,gdy jego unieruchomione skrzydła nie zdołały go uchronić od zderzenia z poszarpaną oblodzonąskalną ścianą.Uderzenie strzaskało mu kark i ogromne, niezgrabne ciało zadrgało i runęło bez życiaw przepaść.Wraz z nim odeszło dwóch jego przeciwników.Zmierci Atlanty i Sowy nie zauważyłnikt z wyjątkiem ich pozostałego przy życiu, samotnego przyjaciela.Drugi orzeł krzyknął z bezsilnej wściekłości.Daleko w dole walka niemal dobiegała końca.Zarówno Luk jak i Laurent otrzymali zbytciężkie rany, by móc dalej walczyć i tylko jeszcze Mark i Jani odpierali nawałnicę, oczekującnieuniknionego.Krótka przerwa w ataku dała im chwilowe wytchnienie, lecz zaraz potem nowafala szarości ruszyła naprzód Oto koniec - doszedł do wniosku Mark i uniósł miecz.Starł się z dwoma widmami.Zciąłjednego szarego żołnierza, wiedząc, że w tej samej chwili drugi zakończy jego życie.- Daliśmy zsiebie wszystko" - pomyślał jeszcze w ostatniej chwili, kiedy czekał na śmiertelny cios.Nigdy nie spadł.Zamiast tego powietrze wokół niego zaroiło się od futer i piór, pazurów i rogów, wypełniłyje barwne smugi - czerwone, brunatne, białe - a w uszy uderzył nieziemski skowyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]