[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mitch rzucił dwudziestkę na siedzenie i poprosił tamtego, żeby się uciszył.- Co jest w “Waffle Hut”, człowieku? - zapytał kierowca.- Po prostu jedź.- Wafle, tak? - zaśmiał się i wymamrotał coś do siebie.Włączył radio i odszukał swoją ulubioną stację.Spojrzał w lusterko, wyjrzał oknem, pogwizdał sobie trochę i w końcu spytał:- Co cię tu sprowadziło w dzień Bożego Narodzenia?- Szukam kogoś.- Kogo?- Kobiety.- Kogoś szczególnego?- Starej przyjaciółki.- Jest w “Waffle Hut”?- Tak myślę.- Czy jesteś kimś w rodzaju prywatnego szpiega?- Nie.- Wydajesz mi się nieco podejrzany.- Dlaczego po prostu nie skupisz się na prowadzeniu?“Waffle Hut” była małym budynkiem w kształcie prostokąta.W środku mieściło się kilkanaście stolików, długa lada dochodziła do samego grilla, na którym przyrządzano potrawy na oczach gości.Duże okna biegły rzędem wzdłuż ściany obok stolików, tak że goście mogli oglądać przez nie promenadę i domy wypoczynkowe, jedząc jednocześnie wafle z orzechami i bekon.Niewielki parking był prawie pełny i Mitch wskazał kierowcy na wolne miejsce obok budynku.- Nie wysiadasz? - zapytał kierowca.- Nie.Trzymaj licznik włączony.- Człowieku, to jest dziwne.- Zapłacę ci za to.- Tu się z tobą zgadzam.Mitch pochylił się do przodu i położył ręce na oparciu przedniego siedzenia.Licznik postukiwał cicho, a on tymczasem przyglądał się klientom siedzącym w środku.Kierowca pokręcił głową, zapadł się w siedzenie i przestał się interesować dziwnym pasażerem.W rogu obok automatu z papierosami siedzieli przy stoliku ubrani w długie koszulki turyści, ich nie opalone blade nogi kontrastowały z czarnymi skarpetkami.Pili kawę i rozmawiali przeglądając jednocześnie menu.Jeden z nich - miał rozpiętą koszulę, gęste, siwe bokobrody i czapeczkę baseballową Phillies, a jego owłosioną pierś zdobił ciężki złoty łańcuch - spoglądał co chwilę w stronę grilla usiłując odnaleźć kelnerkę.- Widzisz ją? - zapytał kierowca.Mitch nic nie odpowiedział, a potem przechylił się do przodu i zmarszczył brwi.Pojawiła się nagle i stanęła przy stoliku z długopisem i bloczkiem w ręku.Turysta powiedział coś zabawnego i wszyscy zaczęli się śmiać.Ona nie uśmiechnęła się ani razu, przyjmując zamówienia.Była mizerna i znacznie szczuplejsza, niż ją zapamiętał.Dokładnie dopasowany biało-czarny fartuszek ściskał jej szczupłą talię.Siwe włosy miała odgarnięte do tyłu i ukryte pod czepkiem firmowym “Waffle Hut”.Liczyła sobie pięćdziesiąt jeden lat i z daleka na tyle wyglądała.Widać było, że nie jest w nastroju do żartów.Gdy skończyła pisać, zabrała od nich menu, powiedziała coś uprzejmego, prawie się uśmiechnęła i znikła.Poruszała się szybko pomiędzy stolikami, nalewając kawę, wręczając buteleczki z ketchupem i wydając polecenia kucharce.Mitch odzyskał spokój.Licznik tykał powoli.- Czy to ona? - zapytał kierowca.- Tak.- I co teraz?- Nie wiem.- Cóż, znaleźliśmy ją, czyż nie?Mitch obserwował jej ruchy i nic nie powiedział.Nalewała kawę siedzącemu samotnie mężczyźnie.Powiedział coś, a ona się uśmiechnęła.Pięknym, łagodnym uśmiechem.Uśmiechem, który widział tysiąc razy, leżąc w ciemnościach i gapiąc się w sufit.Uśmiechem jego matki.Zaczęła opadać delikatna mgła.Wycieraczki co dziesięć sekund przesuwały się po przedniej szybie.Dochodziła północ.Kierowca zabębnił nerwowo palcami po kierownicy i przeciągnął się.Osunął się niżej i zmienił stację.- Jak długo będziemy tu siedzieć?- Niedługo.- Człowieku, to jest dziwne.- Zapłacę ci za to.- Człowieku, pieniądze to nie wszystko.Jest Boże Narodzenie.W domu mam dzieci, krewnych, którzy przyjechali z wizytą, indyka i wino do wypicia, a ja siedzę przed “Waffle Hut”, żebyś ty mógł patrzeć sobie przez okno na jakąś starą kobietę.- To moja matka.- Twoja co?!- Słyszałeś.- Człowieku, och, człowieku.Różnych zdarza, mi się wozić.- Po prostu zamknij się, zgoda?- Zgoda.Nie zamierzasz z nią porozmawiać? Jest Boże Narodzenie i znalazłeś swoją mamusię.Powinieneś się z nią zobaczyć.- Nie.Nie teraz.Mitch oparł się znowu na tylnym siedzeniu i spojrzał na ciemną plażę biegnącą wzdłuż autostrady.- Jedźmy.O świcie, ubrany w dżinsy i bluzę, boso, wybrał się na spacer po plaży z Hearsayem.Poszli w stronę wschodu, daleko przed nimi niebo przybrało już purpurową barwę - zza linii horyzontu lada moment miało się wynurzyć słońce.Fale załamywały się w odległości trzydziestu jardów od brzegu i gładko toczyły się w stronę plaży.Piasek był zimny i mokry.W górze na tle czystego nieba krążyły stada mew jazgocząc nieprzerwanie.Hearsay śmiało wbiegł do wody, po czym natychmiast odskoczył przestraszony, kiedy kolejna fala zbliżyła się do niego.Był psem domowym i nie kończące się połacie piasku i wody wymagały zbadania.Wysunął się do przodu i biegł wzdłuż brzegu wyprzedzając Mitcha o jakieś sto jardów.Po przejściu dwóch mil dotarli do mola; duża betonowa konstrukcja wdzierała sięw ocean na odległość dwustu stóp.Hearsay, nie obawiając się już teraz niczego, wbiegł na molo i podbiegł do wiadra z przynętami stojącego w pobliżu dwóch mężczyzn, którzy zamarli w bezruchu nie odrywając oczu od wody w dole.Mitch minął ich i przeszedł na koniec mola, gdzie kilku wędkarzy, wymieniając między sobą co pewien czas jakieś uwagi, czekało cierpliwie, by ich spławiki drgnęły.Pies otarł się o nogę Mitcha i zastygł w bezruchu.Słońce wznosiło się pomału coraz wyżej i na przestrzeni wielu mil woda zaczynała lśnić i zmieniała barwę, z czarnej stając się zieloną.Mitch oparł się o barierkę i zadygotał z zimna.Bose stopy zmarzły i zesztywniały.Hotele i domy wypoczynkowe, ciągnące się milami wzdłuż plaży w obie strony, pogrążonew ciszy wyczekiwały dnia.Na plaży nie było jeszcze nikogo.W oddali dostrzegł następne podobne molo.Wędkarze, rozmawiając ze sobą, posługiwali się ostrymi, krótkimi słowami charakterystycznymi dla ludzi z Północy.Mitch przysłuchując się temu, co mówili, dowiedział się, że ryby nie biorą.Obserwował morze.Patrząc w stronę południowego zachodu, myślał o Kajmanach i Abanksie.Przez chwilę także o dziewczynie.Powróci na wyspy w marcu, na wakacje ze swoją żoną.Do diabła z dziewczyną.Na pewno jej nie spotka.Będzie nurkować z Abanksem i pozyska jego przyjaźń.Będą pić heinekena i red stripe w jego barze i rozmawiać o Kozinskim i Hodge’u.Będzie szedł do przodu, nie dbając o to, czy ktoś go śledzi.Teraz, gdy Abby wie już wszystko, pomoże mu.Mężczyzna czekał w ciemnościach, przy samochodzie marki Lincoln Town.Co chwila spoglądał nerwowo na zegarek i zerkał w stronę słabo oświetlonego chodnika, urywającego się przy wejściu do budynku.Na drugim piętrze zgasło światło.W chwilę później detektyw wyszedł z budynku i skierował się w stronę auta.- Pan się nazywa Eddie Lomax? - zapytał mężczyzna.Lomax zwolnił kroku, po czym się zatrzymał.Stali naprzeciw siebie.- Zgadza się.A kim pan jest?Mężczyzna trzymał ręce w kieszeniach.Dygotał lekko - powietrze było chłodne i wilgotne.- Al Kilbury.Potrzebuję pomocy, panie Lomax.Mam kłopoty.Poważne kłopoty.Zapłacę z góry, od razu, gotówką, ile pan będziesz chciał.Tylko mi pan pomóż.- Już późno, kolego.- Proszę.Mam pieniądze.Wymień cenę.Musisz mi pomóc, Lomax
[ Pobierz całość w formacie PDF ]