[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo to zachowuję spokój.- Moje gratulacje, Dot - szepczę.Dot milczy.Patrzę na sędziego.Bailiff podał mu werdykt i Kipler uważnie studiuje dokument.Spoglądam na przysię­głych.Większość z nich patrzy na mnie.Nie wytrzymu­ję - do nich muszę się uśmiechnąć.Lekko pochylam głowę i składam im milczące podziękowania.W notatniku rysuję krzyż, wypisuję pod nim imię Donny’ego Raya, zamykam oczy i przywołuję w pa­mięci swój ulubiony obraz z przeszłości: widzę Donny’ego, jak z błogim uśmiechem na twarzy siedzi w le­żaku za boiskiem do baseballa, jak je prażoną kukurydzę i cieszy się, że po prostu może tam być.Ściska mnie w gardle, oczy mi wilgotnieją.Donny nie musiał umrzeć.- Werdykt został sporządzony prawidłowo - konsta­tuje sędzia.- Tak, wygląda na to, że wszystko jest w porządku.Jak najbardziej - dodaję w myśli - jak najbardziej.Kipler dziękuje przysięgłym za spełnienie obywatels­kiej powinności, oznajmia, że należne im czeki - mizer­ne, oj, mizerne to czeki - zostaną wysłane w przyszłym tygodniu, prosi, żeby z nikim o sprawie nie rozmawiali, po czym ogłasza, że są wolni.Bailiff po raz ostatni wyprowadza ich z sali.Już nigdy tych ludzi nie zobaczę.W tym momencie chętnie podarowałbym każdemu okrąglutki milion.Kipler z trudem zachowuje powagę.- Wnioski poprocesowe rozpatrzymy mniej więcej za tydzień.Moja sekretarka wyśle panom zawiadomienie.Coś jeszcze?Kręcę głową.O cóż więcej mógłbym prosić?- Nie, wysoki sądzie - mówi cicho Leo, nie wstając z krzesła.Jego drużyna nagle ożywa.Zgarniają ze stołu doku­menty, pakują je do teczek i do kartonowych pudeł.Nie mogą się wprost doczekać, kiedy stąd wreszcie wyjdą.Jest to najwyższy werdykt w historii sądownictwa stanu Tennessee i na zawsze przylgnie do nich etykietka facetów, którzy do tego werdyktu dopuścili.Gdyby nie zmęczenie i oszołomienie, podszedłbym do nich z wyciągniętą ręką.Tak, byłby to gest z klasą, ale po prostu nie mam na to ochoty.O wiele łatwiej jest siedzieć koło Dot i patrzeć na imię Donny’ego Raya wypisane w notatniku.Bogactwo? Nie, bogaty jeszcze nie jestem.Apelacja potrwa co najmniej rok, może nawet dwa lata.Poza tym tak wysoki werdykt na pewno będzie celem wielu gwałtownych ataków.Czeka mnie kupa roboty.Ale w tej chwili niedobrze mi się robi, gdy o tym pomyślę.Chciałbym wsiąść do samolotu i wylądować na dzikiej, samotnej plaży.Kipler grzmoci młotkiem i ogłasza zamknięcie proce­su.Patrzę na Dot.W oczach ma łzy.Pytam ją, jak się czuje.Dopada nas Deck z gratulacjami.Jest blady, ale szczerzy do nas swoje cztery lśniące siekacze.Całą uwagę skupiam na Dot.To twarda kobieta, bardzo rzadko płacze, ale teraz nie wytrzymuje.Poklepuję ją po ramieniu, wciskam do ręki chusteczkę.Booker tarmosi mnie za kark i obiecuje zadzwonić w przyszłym tygodniu.Przystają obok nas rozpromie­nieni Cooper Jackson, Hurley i Grunfeld.Muszą złapać samolot, pogadamy w poniedziałek.Podchodzi do mnie pismak z Cleveland, ale przepędzam go machnięciem ręki.Ignoruję tych ludzi, prawie nie zwracam na nich uwagi, bo martwi mnie Dot.Dot się załamuje, Dot szlocha coraz głośniej.Na Drummonda też nie zwracam uwagi.On i jego czterech pomagierów obładowanych jak juczne muły szybko wychodzą z sali.Nie pada między nami ani jedno słowo.Cóż bym dał za to, żeby jakiś dobry czarownik zamienił mnie w muchę na ścianie kancelarii Trenta i Brenta!Protokolantka i bailiff zbierają swoje manele i wy­chodzą.Oprócz mnie, Dot i Decka w sali sądowej nie ma nikogo.Muszę porozmawiać z Kiplerem i podzięko­wać mu, że zechciał przeprowadzić mnie za rączkę przez cały proces.Nie, zrobię to później.Teraz ściskam rękę gwałtownie szlochającej Dot.Deck siedzi z tyłu i mil­czy.Ja też milczę.Oczy mam wilgotne, boli mnie serce.Dot nie chce tych pieniędzy, Dot ma je gdzieś.Dot pragnie, żeby zwrócili jej syna.Ktoś, pewnie bailiff, pstryka przełącznikiem koło drzwi do pokoju sędziów przysięgłych.Światło gaśnie, sala pogrąża się w półmroku.Siedzimy bez ruchu.Szloch powoli ustaje.Dot ociera łzy, czasami chustecz­ką, czasami palcami.- Przepraszam - szepcze chrapliwie.Chce wracać do domu, więc postanawiamy stąd wyjść.Poklepuję ją po ramieniu, Deck zbiera dokumen­ty i pakuje je do trzech teczek.Wychodzimy z mrocznej sali na marmurowy kory­tarz.Jest piątek, prawie piąta po południu - w sądzie panuje niewielki ruch.Nie ma kamer telewizyjnych, nie ma obwieszonych aparatami dziennikarzy, nie ma tłu­mu łaknącego choć kilku słów z ust słynnego adwokata.W rzeczy samej, nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.ROZDZIAŁ 50Ostatnim miejscem, do którego pragnę się teraz udać, jest nasza kancelaria.Padam ze zmęczenia, jestem zbyt oszołomiony, żeby opijać zwycięstwo w barze, zresztą towarzyszy mi tylko Deck, a Deck nie pije.Poza tym dwiema szklaneczkami czegoś mocniejszego urżnąłbym się w trupa, dlatego wóda specjalnie mnie nie kusi.Wiem, że powinniśmy byli urządzić huczne przyjęcie, ale trudno je planować, nie znając werdyktu przysięgłych.Może jutro.Tak, jutro.Jestem pewien, że do jutra oszołomienie minie, że będę miał opóźnioną reakcję na werdykt, że do tego czasu zdołam wrócić do rzeczywis­tości.Tak, uczcimy to jutro.Żegnam się z Deckiem przed gmachem sądu.Tłuma­czę mu, że lecę z nóg, obiecuję do niego zadzwonić.Obaj jeszcze nie oprzytomnieliśmy, jeszcze nic do nas nie dociera i potrzebujemy trochę czasu, żeby przemyś­leć to sobie w samotności.Jadę do domu panny Cyraneczki i jak co dzień sprawdzam wszystkie pokoje.Normalka, dzień jak każdy inny.Siadam na werandzie, spoglądam na swoje mieszkanko nad garażem i po raz pierwszy od chwili ogłoszenia werdyktu zaczynam snuć plany na przy­szłość [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl