[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I nie traćmy czasu, bo czas dzisiaj to cenna moneta.Słuchasz mnie, kawalerze?— Słucham, panie hrabio.— Znasz to miasto?— Tyle o ile.— Kościół Świętej Parrycji?— Znajdę.— Pytaj tam o proboszcza, księdza Welanese.To człowiek, któremu możesz zaufać.— Całkowicie?— W pewnych granicach.Nie jesteś pan głupcem, domyśliłeś się już przecie, jaki skarb wiezie Benocht?Żołnierz milczał przez krótką chwilę.— Rozumiem, że pewien klejnot., i coś więcej niż tylko klejnot.— Może pięć osób na świecie — rzekłem poważnie i dobitnie — ma pojęcie, że lodowa magia tego kraju wiąże się nie tyle z człowiekiem, co przedmiotem.Nie czas teraz ani miejsce na zawiłe tłumaczenia.Wiesz, waszmość, o wiele za dużo, by przyniosło ci to szczęście.— Zapewniam pana, panie hrabio.— Nie zapewniaj, bo dowiodłeś swej prawości i wierności jak nikt inny, dyskrecja zaś leży w twoim własnym interesie — przerwałem.— Mówię tylko, że nawet zacny ksiądz Welanese nie musi wiedzieć tego, co wiesz ty.Nie dlatego, bym mu nie ufał, przeciwnie.Tak niewielu pozostało mi przyjaciół, że żadnego z nich nie chcę narażać bardziej niż to konieczne.Wiedza o tym klejnocie to straszliwa wiedza.To ciężar i przekleństwo.Powiedz pan proboszczowi, że uciekamy, powiedz przed kim i zapytaj o radę.Ksiądz Welanese to człowiek bardzo niezwykły, bo tak dobry, że prawie święty.Ma wielu przyjaciół, do których zechce nas skierować, byśmy nie musieli pokazywać się bardziej niż trzeba.— A pan?— Ja pojadę gdzie indziej.Wrócę przed świtem.Gdybym zaś nie wrócił.— Co wtedy?— Wtedy przypomnij pan Benochtowi, co mi obiecał.— Lecz mnie ta obietnica nie wiąże? Zawahałem się.— Prawda, nie.Jeśli więc, w takim wypadku, znajdziesz sposób, by upomnieć się o mnie u pani Atheves.to upomnij się.— Tak będzie — rzekł surowo gwardzista, uchylając kapelusza.— Jedź pan po Benochta.Kościół Świętej Patrycji, pamiętasz?— Ksiądz Welanese — odparł.— Jedź.Gwardzista zawrócił.VIIUznałem, że mam czas do północy.Obliczenie niewiele warte, lecz musiałem się czegoś trzymać; niepodobna, bym działał, stale oglądając się przez ramię, rachując każdą minutę lub zgoła każdą sekundę.Rzekłem wiec sobie, że do północy nic mi nie grozi, wbiłem tę prawdę w głowę i poczułem się swobodniej jak człowiek, który ma do dyspozycji dwie długie godziny.Pojechawszy znanymi sobie ulicami, odnalazłem dom pana Vel-Deery, starego żołnierza, uwielbiającego artylerię, tak jak wielbi się kochaną kobietę.Jeszcze jeden przyjaciel z dawnych · czasów — zresztą nie tylko przyjaciel, bo ktoś więcej — opiekun i nauczyciel.Zacny Vel-Deery był przecież człowiekiem, który mi wykładał zasady sztuki wojennej.Kto wie, czy nie jemu właśnie miałem do zawdzięczenia owo “szczęście bitewne”, które Chal-Chenet nazwał przysłowiowym? Jest to przecież jedyne szczęście na świecie, które nigdy nie bierze się znikąd.Doceniałem rolę artylerii, tej uczonej, nierycerskiej broni, rozumiałem wybornie, że ciężar ognia położonego w określonym punkcie pola bitwy najłatwiej przeważa szalę zwycięstwa.A przecież armaty, owe wypieszczone kochanki mądrego generała Vel-Deery zdradziły go — tak właśnie, jak zwykły zdradzać kochanki na całym świecie.Z przykrością i smutkiem myślałem o przykutej do łoża, bezradnej połówce człowieka, mając przed oczyma wyobraźni rozerwaną armatę, której ogniem generał osobiście kierował.Pomimo dość późnej pory, ujrzałem, że w wielu oknach pali się jasne światło.Nie zdziwiło mnie to bynajmniej.Postradawszy’ obie nogi i rękę, pan Vel-Deery porzucić musiał służbę — w zamian służba przyszła do niego.Błyskotliwe sądy tego człowieka, jego znajomość spraw związanych z wojskiem, wyrobienie polityczne, wreszcie ogromne życiowe doświadczenie i mądrość — wszystko to sprawiło, że choć obezwładniony, wciąż jaśniał niby pochodnia, do której zlatują się ćmy.Wszelkie nowiny polityczne i wojskowe natychmiast docierały do pana Vel-Deery.Mało tego, całe życie towarzyskie Lens-Re-Toy, i nie tylko, skupiać się poczęło w jego domu.Rzec by można, że to nie kaleki starzec, lecz pełen wigoru młodzieniec jest duszą owych prześwietnych, iskrzących się dowcipem wieczorów, gdzie wszyscy mówili o wszystkim i o wszystkich.Byłem niemal pewien, że spotkam u generała ze dwa tuziny osób doskonale mi znanych.Nie obawiałem się tego — przeciwnie.Uznałem wszak, że do północy jestem zupełnie bezpieczny; owszem, chciałem zobaczyć tak wielu wojskowych i ludzi z towarzystwa, jak to tylko możliwe.A dlatego, że wciąż będąc — w ich oczach — naczelnym wodzem księżnej Se Potres, mogłem wydać polecenia i rozkazy stawiające tamę planom pani Atheves.Mówiąc krótko, zamierzałem namieszać ludziom w głowach.I to tak potężnie, by sam diabeł nie zdołał pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.Wjechawszy przez bramę na dziedziniec przed domem, natychmiast dojrzałem służących, którzy biegli mi na spotkanie.Zsiadłszy z konia, powierzyłem go ich opiece i kazałem zapowiedzieć się generałowi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]