[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Proszę odejść."- Nie chcę zrobić Lorie żadnej krzywdy.Nie jestem Casanovą.Chcę się tylko przywitać i zaprosić ją na kolację.„Nie.Odejdź."- Słuchaj - powiedział Gene - załatwmy to delikatnie, co? - Wyciągnął portfel i wyjął z niego dziesięć dolarów.Wetknął je przez bramę.- Pozwól mi wejść, dobrze? Mathieu wpatrywał się w banknot zimnymi, nieubłaganymi oczami.Spojrzał znów na Gene'a z taką pogardą, że ten natychmiast cofnął rękę i schował pieniądze z powrotem do portfela.W tym momencie był nawet zadowolony, że dzieli ich półtonowa krata.- W porządku - stwierdził Gene.- Skoro nie mogę cię przekonać, to nie.Ale może przekażesz wiadomość? Czy poprosisz Lorie, by do mnie zadzwoniła? Proszę!Mathieu jeszcze przez chwilę wpatrywał się w niego zimno, po czym odwrócił się i wsiadł do wózka golfowego.Zawrócił z piskiem i odjechał znikając za drzewami.Gene oparł się o wrota i westchnął.Miał właśnie wrócić do samochodu, gdy zdało mu się, że dostrzegł coś w oddali.Wytężył wzrok i przez sekundę widział Lorie, wolno spacerującą między drzewami, z dużym psem na smyczy.Miała niebieskie spodnie i białą bluzkę.Jej piaskowe włosy, zaczesane do tyłu, rozwiewał wiatr.- Lorie! Lorie! - krzyknął, lecz była zbyt daleko i zanim zdążył zawołać powtórnie, zniknęła.Zawrócił i usiadł w samochodzie.Bębnił palcami po kierownicy i zastanawiał się, co dalej robić.Przekradanie się do środka posesji w świetle dziennym nie wchodziło w rachubę.Nie pomogło również dalsze wciskanie dzwonka.Mógł jedynie czekać do rana, aż Maggie jakoś zdobędzie numer telefonu.Wtedy może uda mu się ominąć bezdusznego Mathieu i porozmawiać osobiście z Lorie albo chociaż z jej matką.Pojechał z powrotem do miasta, czując się zawiedziony, lecz jeszcze bardziej zdeterminowany.Po raz pierwszy trafił na tego rodzaju wyzwanie i bez względu na przeszkody postanowił dopiąć swego.Poniedziałkowy ranek był jasny, z lekkim tchnieniem zimy w powietrzu i Gene założył do pracy prochowiec.Dotarł do biura wcześnie, tuż przed ósmą, lecz Maggie już tam była.Siedziała z plastykowym kubkiem kawy przy swoim biurku i paląc papierosa, rozmawiała przez telefon.Gene powiesił płaszcz.- Kto dzwoni? - zapytał.- Czy ktoś, z kim powinienem porozmawiać?Maggie zakryła słuchawkę dłonią.- To mój sekretny, poniedziałkowy kochanek.Trzymaj gębę na kłódkę, bo cię usłyszy.Gene podszedł do swego biurka i szybko przejrzał pocztę.Była cała sterta listów z Indii Zachodnich i trochę irytujących nagabywań na temat polityki subsydiowania niektórych regionów Ameryki Środkowej.Nawet gdyby zaraz zabrał się do pracy, sprawy te zajęłyby mu większość poranka, a przecież musiał oprócz tego skończyć raport na temat wewnętrznej sytuacji w Indiach Zachodnich.Wyciągnął papierosa i zapalił.Maggie mówiła:- Aha.Okay.Rozumiem.Dzięki, Marvin.Jestem twoją dłużniczką.Potem odłożyła słuchawkę i podeszła do Gene'a z uśmiechem zadowolenia.Miała na sobie skromną rdzawoczerwoną sukienkę i po raz pierwszy od dłuższego czasu zdał sobie sprawę, jaka jest śliczna.- I co? - spytał, przeglądając sześciostronicowy list na temat produkcji cukru.- Wyglądasz jak kot przechodzący koło mleczarni.- Dlaczegóż by nie? Prosiłeś o rzeczy niemożliwe, o władco, i niemożliwe stało się osiągalne.Wyrwała kartkę ze swego notatnika i położyła ją przed nim.Była na niej informacja: First Bank of Franco-Africa, 1214 K Street, a pod spodem numer telefonu.Uniósł kartkę.- Co to jest? To ma coś wspólnego z Lorie Semple?- To tylko jej numer telefonu - stwierdziła Maggie chytrze.- I tylko adres miejsca, w którym pracuje.Gene uniósł brwi.- Ona pracuje? Chcesz powiedzieć, że nie spędza całego życia zamknięta w tym domu w Merriam?- Oczywiście, że nie.Dlaczego miałaby to robić?- Nie wiem - bronił się Gene.- Sposób, w jaki to miejsce jest strzeżone, sprawia wrażenie, że nigdy stamtąd nie wychodzą.Maggie zgasiła papierosa.- Typowo szowinistyczne podejście.Jeśli ktoś nie pada ci do stóp i nie błaga o zaciągnięcie do łóżka, to musi wieść mroczną egzystencję zamknięty w przedziwnym, starym domu.To byłoby jedynym wyjaśnieniem, według mnie.- Nie widziałaś tych przeklętych psów wartowniczych.Były takie wielkie!- To pewnie przyjacielskie bernardyny idące ci na ratunek.Gdybyś nie wpadł w panikę, mógłbyś dostać kapkę brandy.Gene spojrzał na zegarek.Gdyby wziął taksówkę, mógłby dotrzeć do banku przed otwarciem, co oznaczało sposobność złapania Lorie na ulicy.- Posłuchaj, Maggie - powiedział.- Wychodzę.To nie potrwa długo.Jeśli zadzwoni Walter albo Mark zacznie coś węszyć, powiedz, że wyszedłem w ważnych sprawach dyplomatycznych.Wracam za pół godziny.- Gene - ostrzegła Maggie - nie angażuj się tak bardzo.Jeśli panienka naprawdę nie chce cię znać, nie rób z siebie idioty.- Maggie - rzucił wkładając płaszcz - czy kiedykolwiek zrobiłem z siebie idiotę?- Tylko raz - stwierdziła gorzko i wróciła do swego biurka.Wypadł na ulicę i przywołał taksówkę.Kierowca był milczącym Murzynem z olbrzymim cygarem; gdy dotarli do K Street, Gene z zadowoleniem wysiadł na chłodne, październikowe powietrze.Zapłacił taksówkarzowi, dał mu napiwek, a potem podszedł do szerokich drzwi z nierdzewnej stali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl