[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I zrobię tak, na tydzień lub dwa.Sługa pana doktora.Miło, że wpadłeś, Castle.Ty wiesz, że Percival naprawdę mnie trochę wystraszył? Miałem wrażenie, że nie mówi wszystkiego, co wie.Nieładnie by było, gdyby zdecydowali się wysłać mnie do Lourenço Marques, a on by mnie nie puścił.I jeszcze jedno mnie martwi: mówili ci coś o mnie?– Nie.Daintry pytał mnie dziś rano, czy jestem z ciebie zadowolony, a ja bez namysłu powiedziałem, że tak.– Prawdziwy z ciebie przyjaciel, Castle.– To tylko ta głupia kontrola.Pamiętasz, jak spotkałeś się z Cynthią w zoo? Powiedziałem, że byłeś u dentysty, ale jednak.– Tak, ja już taki jestem, że zawsze mnie przyłapią.A prawie zawsze przestrzegam przepisów.To chyba mój sposób na lojalność.Ty taki nie jesteś.Chciałem raz wynieść raport i przeczytać przy jedzeniu, to mnie nakryli.Ty to robisz często, widziałem.Podejmujesz ryzyko, jak księża.Gdybym to ja spowodował ten przeciek, oczywiście nieświadomie, poszedłbym do ciebie do spowiedzi.– Spodziewając się rozgrzeszenia?– Nie, odrobiny sprawiedliwości.– Pomyliłbyś się, Davis.Nie mam najmniejszego pojęcia, co to słowo znaczy.– Więc skazałbyś mnie na rozstrzelanie o poranku?– Nie.Ludzi, których lubię, zawsze bym rozgrzeszył.– No cóż, w takim razie to ty stanowisz prawdziwe zagrożenie – orzekł Davis.– Jak długo, według ciebie, potrwa ta cholerna kontrola?– Myślę, że dopóty, dopóki nie znajdą swojego przecieku lub nie stwierdzą, że go nie ma.Może jakiś facet z MI5 źle odczytał dowód?– Albo jakaś kobieta, Castle.Czemu nie kobieta? To może być jedna z naszych sekretarek, skoro to nie ja, nie ty ani Watson.Ciarki mnie przechodzą na samą myśl.Cynthia obiecała zjeść ze mną kolację któregoś dnia.Czekałem na nią u Stone’a, a przy stoliku obok ładna dziewczyna też na kogoś czekała.Prawie się do siebie uśmiechaliśmy, bo oboje nas puszczono w trąbę.Wspólnicy w rozpaczy.W końcu bym się do niej odezwał, bo Cynthia mnie zawiodła, ale potem przyszło mi do głowy, że może została podstawiona, by mnie złapać, może słyszeli jak rezerwuję stolik ze służbowego telefonu.Może Cynthii rozkazano nie przyjść? A wiesz, kto potem przysiadł się do dziewczyny? Daintry.– To pewnie była jego córka.– Oni używają do tego nawet córek, prawda? Co za cholerny, głupi zawód.Nikomu nie można zaufać.Teraz nie ufam nawet Cynthii.Ścieli mi łóżko, i Bóg wie co się spodziewa w nim znaleźć.A znajdzie tylko wczorajsze okruszki.Pewnie wezmą je do analizy.W okruszku może być mikrofilm.– Muszę już lecieć.Zair czeka.– Niech mnie licho, jeśli whisky nie zmieniła smaku, odkąd Percival posiał mi w głowie te pomysły – Davis odstawił szklankę.– Myślisz, że mam marskość wątroby?– Nie.Tylko przystopuj na jakiś czas.– Łatwo powiedzieć.Jak się nudzę, to piję.Ty jesteś szczęśliwy, bo masz Sarę.Jak tam Sam?– Często o ciebie pyta.Mówi, że nikt się tak dobrze nie bawi w chowanego jak ty.– Miły bachor.Też bym chciał mieć takiego, ale tylko z Cynthią.Nieźle mi się marzy, co?!– Klimat Lourenço Marques nie służy.– Och, mówią, że dla dzieci do sześciu lat jest w porządku.– Cóż, może Cynthia mięknie.W końcu ścieli ci łóżko.– Tak, powiedziałbym, że mi matkuje, ale ona jest z tych, które ciągle szukają kogoś, kogo mogłyby uwielbiać.Polubiłaby kogoś poważnego, jak ty.Kłopot w tym, że kiedy jestem poważny, nie umiem zachowywać się poważnie.Powaga mnie peszy.Możesz sobie wyobrazić, że ktoś mnie uwielbia?– Sam cię uwielbia.– Wątpię, czy Cynthia lubi zabawę w chowanego.Cynthia wróciła do pokoju.– Twoje łóżko było strasznie skopane – stwierdziła.– Kiedy je ostatnio słałeś?– Dochodząca przychodzi w poniedziałki i piątki, a dziś mamy czwartek.– Czemu sam tego nie zrobisz?– Kiedy się kładę, zawsze jakoś naciągam bety na siebie.– A ci od środowiska co robią?– Och, oni nauczyli się nie dostrzegać zanieczyszczeń, póki się ich o tym oficjalnie nie powiadomi.Davis odprowadził ich do drzwi.Cynthia powiedziała: „Do jutra” i zeszła na dół.Przez ramię zawołała, że musi zrobić zakupy.– „Nie powinna była na mnie spoglądać, gdy miłości nie miała na myśli”* – zacytował Davis.Castle zdziwił się.Nie miał pojęcia, że Davis czytywał Browninga, chyba że w szkole.– No cóż – odezwał się.– Trzeba wracać do roboty.– Przykro mi, Castle, wiem, że ta robota cię irytuje.Nie symuluję, naprawdę.I to nie jest kac.Ręce i nogi mam jak z waty.– Wracaj do łóżka.– Chyba tak zrobię.Nie nadawałbym się teraz do zabawy w chowanego – dodał, wychylając się przez poręcz schodów i patrząc na odchodzącego Castle’a.Gdy ten dotarł na podest, Davis zawołał:– Castle!– Tak? – obejrzał się Castle.– To wszystko chyba mi nie przeszkodzi?– Przeszkodzi?– Gdybym pojechał do Lourenço Marques, byłbym innym człowiekiem.– Zrobiłem, co mogłem.Rozmawiałem z C.– Fajny z ciebie gość, Castle.Dzięki, cokolwiek się stanie.– Wracaj do łóżka i odpocznij.– Chyba tak zrobię – odparł.Ale gdy Castle się odwrócił, Davis ciągle stał w miejscu, patrząc w dół.rozdział VII1Castle z Daintrym zajęli miejsca w tylnym rzędzie ponurej, pomalowanej na brązowo sali urzędu stanu cywilnego.Od około tuzina innych gości dzieliły ich cztery rzędy pustych krzeseł.Goście, podzieleni na rywalizujące ze sobą klany, jak na kościelnej ceremonii, spoglądali jedni na drugich z krytycznym zaciekawieniem i szczyptą pogardy.Chyba tylko szampan mógł doprowadzić do zawieszenia broni.– To chyba Colin – rzekł pułkownik Daintry, wskazując młodego człowieka, który właśnie dołączył do jego córki, stojącej przy biurku urzędnika.– Nawet nie wiem, jak on się nazywa – dodał.– Kim jest ta kobieta z chusteczką? Wygląda na to, że coś ją gnębi.– To moja żona – odparł Daintry.– Mam nadzieję, że uda nam się wynieść, nim nas zauważy.– Nie może pan tego zrobić.Córka nawet nie będzie wiedziała, że pan przyszedł.Urzędnik przemówił.Ktoś powiedział: „Ciiii”, jakby znajdowali się w teatrze tuż po podniesieniu kurtyny.– Pański zięć nazywa się Clutters – szepnął Castle.– Jest pan pewien?– Nie, ale jakoś tak usłyszałem.Urzędnik, starannie unikając wzmianki o Bogu, złożył młodej parze najlepsze życzenia, określane czasami mianem świeckiego kazania.Kilka osób wyszło z sali, spoglądając przepraszająco na zegarki.– Nie uważa pan, że też moglibyśmy wyjść? – zapytał Daintry.– Nie.Zdawało się jednak, że nikt nie zauważył ich stojących na Victorii.Podjechały taksówki, jak drapieżne ptaki, i Daintry podjął jeszcze jedną próbę ucieczki.– To nie w porządku wobec pańskiej córki – argumentował Castle.– Nawet nie wiem, dokąd oni wszyscy jadą.Chyba do hotelu – odpowiedział Daintry.– Możemy pojechać za nimi.Jechali więc – do Harrodsa i dalej, przez rzadką jesienną mgłę.– Nie wiem, jaki hotel.– zaczął Daintry.– Chyba ich zgubiliśmy.– Pochylił się do przodu, by spojrzeć na jadący przed nimi samochód.– Nie mamy szczęścia.Widzę tył głowy mojej żony.– To nikły punkt zaczepienia.– Ale za to pewny.Byliśmy małżeństwem przez piętnaście lat.A nie rozmawiamy ze sobą od siedmiu – dodał ponuro.– Szampan pomoże – odparł Castle.– Kiedy ja nie lubię szampana.To cholernie miło z pana strony, Castle, że przyszedł pan ze mną.Nie stawiłbym temu czoła samotnie.– Wypijemy tylko drinka i pójdziemy sobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]