[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak czy owak, do czego w istocie sprowadzały się jego odkrycia? Do przypadkowej zbieżności twarzy na dwóch gazetowych fotografiach.przypadkowego zbiegu okoliczności, jaki stanowiła śmierć w płomieniach trzech członkiń zespołu Opery San Diego w przeciągu tyluż dni.i fonetycznego podobieństwa pomiędzy słowami „June, już!” a „Junius”.Nic takiego, co jakikolwiek rutynowany detektyw nazwałby poszlaką.Lecz Lloyd był tak wstrząśnięty i zbolały, narósł w nim taki gniew wobec kogoś, kto odpowiadał za spalenie się Celii, że gotów był podążyć za jakimkolwiek śladem, choćby nie wiadomo jak przypadkowym lub opartym na zbiegu okoliczności.Pragnął tylko dowiedzieć się w końcu, kto i dlaczego to zrobił, i sprawić, by ten ktoś cierpiał równie głęboko i rozpaczliwie, jak cierpiał on sam, jak cierpiała Celia, jak cierpiała Marianna, a teraz również i Sylvia, której śmierć przyprawiła go o taki ból, że nie mógł nawet płakać.Jutro odnajdzie tego całego Ottona, choćby tylko po to, by wyeliminować jego osobę z dalszego śledztwa.Potem pojedzie na pustynię i poszuka indiańskiego chłopca zwanego Tony Express.Zdecydowany był spróbować wszystkiego po kolei.Mógł temu poświęcić dużo więcej czasu niż sierżant Houk, a także miał znacznie silniejszą motywację, by odkryć prawdę.Poszedł do kuchni, nasypał sobie całą górę kawy i włączył ekspres.Od tej chwili pragnął zachować trzeźwość.Żadnych łez, żadnego użalania się nad sobą.Nic, oprócz zemsty.Ekspres zaczął perkotać, gdy zadzwonił telefon.- Pan Denman? Tu Waldo.Przyjęliśmy ostatnie zamówienia; pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć, iż wszystko jest w najzupełniejszym porządku.- Dziękuję, Waldo, jestem ci bardzo wdzięczny.- Ta bouillabaisse według nowego przepisu nie odniosła specjalnego sukcesu.Louis uważa, że należy coś zmienić w sposobie, w jaki ją się serwuje.Za dużo w niej śmieci, by można ją było podać komuś, kto wystroił się na kolację w lokalu.Za dużo muszli, za dużo ości.- W porządku - powiedział Lloyd prawie nie słuchając.- Powiedz mu, żeby nad tym popracował.- Och.jeszcze jedno.Dzwonił jakiś człowiek, żeby panu powiedzieć, że amulet nie należał do pani Williams.Powiedział, że jego nazwisko brzmi.jedną chwileczkę, proszę.Już mam.Wujek Tug.Zna pan tego wujka Tuga?- Pewnie, że znam - marszcząc brwi odparł Lloyd.- Powiedział, że amulet nie należał do pani Williams i żeby do niego zadzwonić.- Zatem świetnie, zadzwonię.Dzięki, Waldo.Coś jeszcze?- Wszystko przebiega gładko, panie Denman.Niech się pan o nic nie martwi.Lloyd poszedł do saloniku i znalazł książkę telefoniczną San Diego.Przewertował ją w poszukiwaniu McDonalda z Rosecrans Street i wystukał numer.Długo nikt nie odpowiadał i gdy wreszcie dziewczęcy głos zapytał: - McDonald, czym mogę służyć? - słychać w nim było rozpacz spowodowaną jakimś nieszczęściem.Lloyd był pewien, że w tle zawodziły syreny.- Chciałbym się skontaktować z jednym z waszych kucharzy - rzekł Lloyd.- Facetem, który każe do siebie mówić Wujcio Tug.Wydawało się, iż dziewczyna nie może wydobyć z siebie głosu.Lloyd usłyszał następne syreny i czyjeś nawoływania.- Co to, czy wszystko u was w porządku? - zapytał.- Sądząc po odgłosach, macie tam jakąś panikę.- To Wujcio Tug.- Dziewczyna zaniosła się łkaniem.- W jego samochodzie wybuchł pożar.- Co takiego? - zapytał Lloyd.- Wybuchł pożar? Nic mu się chyba nie stało?Ze sposobu, w jaki dziewczyna zaczęła szlochać, poznał natychmiast, że na pewno coś mu się stało, a nawet jeszcze gorzej - że nie żyje.Dziewczyna nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa.Lloyd nie wiedział, że to Sally, kierowniczka Boba, lecz łatwo było poznać, iż to ktoś bardzo przywiązany do Wujcia Tuga.W słuchawce odezwał się głos jakiegoś młodzieńca.- Przykro mi, proszę pana, ale mamy tu w tej chwili niezły kocioł.Wybuchł samochód i zabiło jednego z kucharzy.Przepraszam.Może mógłby pan zadzwonić później.Lloydowi nie pozostało nic innego, jak odwiesić słuchawkę i usiadłszy na sofie, zastanowić się, co, u licha, się dzieje.Jeszcze jeden pożar? Jeszcze jedna śmierć w płomieniach? To zaczynało wyglądać na coś dużo poważniejszego niż seria nieszczęśliwych zbiegów okoliczności.To zaczynało wyglądać, jak gdyby ktoś otworzył ogniste wrota piekieł i widłami nakładał ludzi do środka niczym sam Lucyfer.Traviata dobiegła dramatycznego końca i nagle nastała cisza.Lloyd poczuł się bardzo samotny, a także nielicho przestraszony.Przestraszony własną wyobraźnią, przestraszony ogniem i przestraszony myślą, że oto być może po Ziemi przechadzają się tajemniczy ludzie i dzieją się rzeczy dalece wykraczające poza jego zdolność pojmowania, i to nawet dziś wieczór, w najzwyklejszej w świecie i dobrze mu znajomej północnej dzielnicy San Diego, podczas gdy grają cykady, znad oceanu dochodzą łagodne podmuchy bryzy, a księżyc wstaje zza gór niczym okrzyk bladego strachu.Joe North spotkał się z nim w muzeum techniki w parku Balboa.Było jedno z owych rozpalonych do białości popołudni, gdy wszystkie drzewa i budynki wydają się gubić swój kolor i nawet niebo staje się białe.Lloyd zapłacił wstęp za nich obu i wkroczyli do głównego holu.Przez chwilę stali przyglądając się małemu grubaskowi, który z taką zawziętością pedałował na rowerze podłączonym do dynama, że aż poczerwieniał na twarzy, próbując wytworzyć dostateczną ilość elektryczności, by zaświeciły się światła przedstawionego w przekroju forda fairlane'a.- Nieźle ci idzie, malutki - powiedział Joe, poklepawszy chłopca po plecach.- Co byś powiedział na pracę przy oświetleniu Teatru Miejskiego?Chłopiec popatrzył na niego jak na wariata.Jego czarnoskóry przyjaciel zawołał przez cały hol:- Uważaj, człowieku.Pedały!Joe przyjrzał się Lloydowi, a potem poddał oględzinom własne ubranie.Był pomocnikiem scenografa Opery San Diego i na takiego wyglądał: szczupły neohippis, ubrany w białe spodnie i pstrą czerwoną koszulę.Miał wydatny nos, pod którym widniał wyskubany wąsik.- Słuchaj, czy my wyglądamy na pedałów? - spytał Lloyda.Lloyd wzruszył ramionami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]