[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Nie mamy żadnego wyboru.– Ale jeśli Capelli tak wyglądają.– Nie mamy wyboru, musimy znaleźć Emilia.Ciągnąc za sobą linę wyszli przed budynek.Niebo miało barwę atramentowoczarną, wiatr huczał coraz mocniej, a palmy szumiały i potrzaskiwały.– Supermarket jest w tę stronę – poinformował Martin.– Chyba będziemy musieli pozbyć się tej liny.Może pociągnę ją kilka razy, po prostu żeby dać znać Ramone, że z nami wszystko okay.Dwa razy szarpnął linę, nie poczuł jednak ani cienia reakcji ze strony przyjaciela.Zawahał się przez sekundę, niepewny, czy nie powinien wrócić na górę i zawiadomić Ramone, że wyruszają dalej już bez asekuracji, ale ogłuszający huk grzmotu sprawił, że zaniechał tego.To była noc nadejścia Szatana.Nie mieli czasu do stracenia.Pospiesznie rozplatali węzły wokół talii, pozostawiając na podjeździe pana Capelli zwój liny.Szybko pomaszerowali Franklin Avenue w kierunku supermarketu, przecinając La Brea i zmierzając w stronę Highland Street.Martin był koszmarnie zagubiony, ponieważ miał migoczące światła Los Angeles po prawej, zamiast po lewej, a samochody jechały po niewłaściwej stronie ulicy.Oboje nie przyglądali się zbyt uważnie, odnieśli jednak wrażenie, że kierowcy i pasażerowie niektórych mijających ich aut są w szczególny sposób zniekształceni – zgarbione postacie w bezszelestnie toczących się pojazdach.Wichura wzmagała się.Na twarzach poczuli krople deszczu.Po drugiej stronie ulicy dostrzegli spieszącego do domu mężczyznę o głowie owcy, obarczonego naręczem zakupów.Spojrzenie jego żółtych oczu padło na nich przelotnie, potem jednak odwrócił wzrok.Supermarket usytuowany był dokładnie na skrzyżowaniu Franklin Avenue i Highland Street.Jego okna lśniły blaskiem.Kiedy się zbliżyli, Martin zaczął biec, a Alison także ruszyła truchtem, aby dotrzymać mu kroku.Jeszcze z przeciwległego chodnika Martin dostrzegł Emilia przy jednej z kas.Chłopiec czekał w kolejce.Te ciemne, rozczochrane włosy, drobna, blada twarzyczka.– O, tam! – krzyknął z ulgą Martin.– Popatrz, tam jest!Nietrudno go było zauważyć.Emilio był jedyną osobą w całym sklepie pozbawioną jakichkolwiek widocznych zniekształceń.Kasjer miał wydłużoną, szczurzą twarz i stukał w klawisze długimi szponami.Tuż za Emiliem stała kobieta o maleńkiej główce i niezwykle napuchniętym ciele; jej twarz stanowiło jedynie kilka szkarłatnych punkcików.Gdy Martin i Alison dotarli do okna i rozejrzeli się po sklepowym wnętrzu, ujrzeli istoty rodem z koszmarów sennych wędrujące wszędzie naokoło, niektóre przebierające licznymi kończynami jak pająki, inne z ogromnymi chyboczącymi się głowami, jak u pani Capelli, jeszcze inne przypominające najbardziej psy.Oto na własne oczy widzieli świat, opisany przez Lewisa Carrolla w Po Drugiej Stronie Lustra świat, który z powodu jego niewiarygodnego okropieństwa pisarz zdołał przedstawić jedynie jako dziecięcą fantazję.To był świat, w którym ludzie przybierają swą prawdziwą postać, a coś takiego przekraczało granice tego, co wiktoriańska wyobraźnia zgodziłaby się zaakceptować.Kiedy stwory w supermarkecie mijały jedno z wypukłych luster systemu bezpieczeństwa, wiszących w rogach, ich wygląd ulegał momentalnej zmianie.Wyglądały wtedy prawie jak normalni ludzie.Jedynie ich twarze były nieproporcjonalnie duże, a reszta ciała i nogi kurczyły się niczym u krasnali – był to efekt skrzywienia powierzchni luster.– O, mój Boże – mruknęła Alison.– To przypomina jakieś potworne zoo.Martin jednak zdecydowany był dostać się do Emilia.Raz i drugi zabębnił dłonią w okno i w końcu chłopiec uniósł wzrok i dostrzegł go.Jego twarz natychmiast rozjaśnił szeroki uśmiech.Martin gwałtownymi ruchami polecił mu, aby zaraz wyszedł ze sklepu.Emilio upuścił swoje zakupy i wybiegł na ulicę.Martin szeroko otwarł ramiona i obaj mocno się uściskali.– Przyszedłeś! – szlochał Emilio.– Myślałem już, że nigdy się nie zjawisz! Że będę tu musiał zostać na zawsze!Martin otarł mu łzy, czule zmierzwił włosy, po czym wyprostował się.– Czas wracać – oznajmił.– Nie wydaje mi się, aby coś ci się miało stać, jeśli przejdziesz przez lustro.Ale mamy coś ważnego do zrobienia.Coś bardzo niebezpiecznego.Emilio dreptał obok niego, kiedy maszerowali z powrotem do domu państwa Capellich.– Zrobisz to? – spytał Martin.– Jesteś jedyną osobą, która może tego dokonać.– Spróbuję – wydyszał Emilio.Wichura dęła im w twarze tak mocno, że kiedy dotarli do domu, prawie nie mieli już sił iść dalej.Płachty gazet owijały im się wokół kostek, a suche palmowe liście chłostały twarze.Ulice były niemal zupełnie wyludnione, ale Martin dosłyszał wycie syren strażackich, przytłumione rykiem wichru, i odległe krzyki ogromnego tłumu, niczym fale dalekiego oceanu rozbijające się o brzegi.Na podjeździe Martin podniósł koniec liny i idąc naprzód, zaczął owijać ją sobie wokół łokcia.Emilio pociągnął go za rękaw.– Ale nie będę musiał wracać do nich? – Najwyraźniej miał na myśli lustrzanych Capellich.Alison objęła go ramieniem i uśmiechnęła się.– Nie ma mowy, gringo.Zostajesz z nami.Wspięli się na schody, podczas gdy Martin nadal zwijał linę.Drzwi oznaczone illepaC były lekko uchylone.Dobiegały zza nich dźwięki straszliwie fałszującego operowego śpiewu, jak gdyby ktoś puścił płytę w przeciwną stronę.Alison szybko przeprowadziła obok nich Emilia, chłopiec jednak nie mógł się powstrzymać, by na nie nie zerknąć.Bóg jeden wie, jakie groteskowe wspomnienia pozostały mu po tym, co się tam działo.Przedziwne potworności, które tam oglądał: człowiek w pełni swej chwały.Martin dotarł już niemal do szczytu schodów, gdy naraz drzwi jego własnego mieszkania otwarły się odrobinę.Natychmiast zatrzymał się z walącym sercem.Alison spytała wystraszonym głosem:– Kto to?Drzwi na moment zamarły, po czym rozwarły się szerzej.– Kto tam jest? – zawołał Martin.Odpowiedź na jego pytanie nadeszła bezzwłocznie.W drzwiach pojawił się on sam, a za nim Alison.Ich własne odbicia, identyczne w każdym szczególe, lecz w jakiś sposób obdarzone własnym, niezależnym życiem.Stanęły teraz na najwyższym stopniu i dobrotliwie uśmiechnęły się do nich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]