[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niezde-cydowanie co do stroju jest u Firoza objawem stresu.Problem zostaje rozwiązanyw prosty sposób.Obie rzeczy wylatują przez okno.Niektórzy myśliwi mają więcej do pakowania niż reszta.Słudzy pana Birchaostrożnie niosą do jednego z aut skrzynkę będącą kiedyś własnością amerykań-skiej armii, oznaczoną czerwonymi napisami OSTRO%7łNIE! Khwaja-sara filtrujeprzez muślinową tkaninę jakąś zielonkawą maz.Pran czeka w alkowie, ubranyw nowiutki strój białego łowcy, z wysoko podciągniętymi podkolanówkami i wza dużym kapeluszu, który opada mu na oczy i zmusza do wyginania do tylu szyi,żeby cokolwiek zobaczyć.Pran usiłował powiedzieć fotografowi o paru rzeczach że chłopak w srebrnej marynarce najwyrazniej chce go zabić i że druga frak-cja wydaje się równie zainteresowana zrobieniem majorowi kompromitującychzdjęć.Nikt go nie słucha.Pran macha nerwowo nogami, waląc raz po raz piętąw kamienne siedzisko.On wcale nie cieszy się na to polowanie.Jean-Loup jest na piętrze w pałacu.Pomaga Imeldzie, De Souzie i szwedzkiejtancerce uporać się z resztką proszku na poprawę nastroju.Prawie wszyscy po-123starali się o jakiś myśliwski element stroju.Kapelusz.Artystycznie wiązany szalbarwy khaki.Każde z nich ma strzelbę.To bardzo ważne.Ta paczka uwielbiabroń.Broń i kokę.O piątej po południu przed pałacem stoi sznur aut.Przy jednym z nich dzie-je się coś osobliwego.Wokół krąży paru mężczyzn, którzy zaglądają przez oknado środka.Z rozbitego nosa modnie odzianego myśliwego cieknie krew, a jegowrzeszczącej wniebogłosy towarzyszce ktoś siłą wydziera z ręki broń.Khwaja-sa-ra dyskretnie kieruje kelnera z drinkami na tacy ku konkretnym osobom.Szoferzyotwierają pasażerom tylne drzwi, obiegają auta, zapalają silnik i ruszają, wzbija-jąc kołami tumany kurzu.Pran siedzi ściśnięty obok fotografa w ostatnim auciekawalkady.Podczas długiej i męczącej jazdy ku lasom Fatehpuru przysypia, gdyjego zacny towarzysz robi mu wykład o honorze księstwa i bajecznej nagrodzie,jaka go czeka za pomoc w przekonaniu tego siostrojebcy Anglika do utrzymaniasukcesji nababa.Kiedy fotograf budzi Prana szarpnięciem za ramię, są zupełnie sami.Resztakonwoju zniknęła.Auto stoi na jakiejś polanie, szofer stoi obok i pali bidi.Otacza-ją ich strzeliste drzewa wzbijające się w poszarzałe niebo.Słońce musiało zajśćzupełnie niedawno.Pran gramoli się z auta i rozprostowuje ścierpnięte nogi, usi-łując strząsnąć z siebie długie godziny jazdy w niewygodnej pozycji.Droga przednimi, która zdążyła już przejść w wąski, poryty bruzdami trakt, zanika zupełnie.Pran usiłuje przebić wzrokiem zieloną ścianę ciemności, gęsty, tętniący życiemświat, znaczony różowymi i czerwonymi plamami kwitnących rododendronów.Wokół pokrytego kurzem auta drzewa rozbrzmiewają głosami ptaków.Zpiewnekomunikaty zagłuszają wszystko inne.Przerywa je dopiero nagły trzask i szelestwywołany przez małpę skaczącą z gałęzi na gałąz.Fotograf przygląda się temuz pogardą w oczach.Po chwili zakłada druciane okulary. Chodz mówi.Pran zauważa chudego, ciemnego wieśniaka, który zza drzew śle im gest po-witania.Mężczyzna umieszcza na głowie części wyposażenia aparatu, po czymdaje im obu znak, żeby szli za nim.Fotograf zdejmuje strzelbę z ramienia i trzy-ma ją przed sobą niczym kij.Ma na sobie myśliwski strój z szetlandzkiego tweedui pasujący do całości tweedowy turban.Dwa blizniacze pasy z nabojami przewie-sił przez pierś na bandycką modłę.Na widok jego zaciętej twarzy Pranowi ciarkichodzą po plecach.Trapi go myśl, czy przypadkiem plan uwiedzenia majora niebył tylko pretekstem, żeby zwabić go tu i zamordować.Oliwne lampy pomagają im znalezć drogę wzdłuż wyschniętego potoku.Za-rośla tworzą nad ich głowami ażurowy baldachim.Las rozbrzmiewa okrzykami,trelami i gwarem informującym mieszkańców leśnych ostępów o trzech wędrow-cach.W pewnej chwili gdzieś przed nimi wyskakuje z ciemności coś wielkiego.Niewyrazny kształt z trzaskiem przemyka między drzewami.Po upływie pół go-124dziny, gdy fotograf zaczyna już sapać i ocierać rękawem pot z czoła, czyste leśnepowietrze przynosi zapach gotowanych potraw.Przed nimi otwiera się polana.Wokół ognia siedzą mężczyzni w przepaskach na biodrach.Przed każdymz nich stoi ogromny stalowy talerz z ryżem i brejowatym dalem.Mają ciemnąstwardniałą skórę.Miejscowe plemię.Wśród nich są dwie kobiety.Z ciężkimiozdobami ze srebra w uszach, na kostkach, przegubach i w nosach przycupnęłyna uboczu.Szorują garnki i szepczą między sobą, błyskając zażółconymi białkamioczu.Ich zaciekawione spojrzenia zatrzymują się na nowo przybyłych.Po chwilikobiety zasłaniają twarze końcem sari i wbijają wzrok w ziemię.Fotograf zaczynawydawać polecenia.Mężczyzni podnoszą się niespiesznie.Za nimi widać jakieś dwa spore kopce osłonięte gałęziami.Pran obchodziognisko i zbliża się ku nim.Wita go donośny chrapliwy głos.Ryk.PrzerażonyPran staje twarzą w twarz z parą tygrysów w klatce.Bestie przyglądają mu sięleniwie, z językami na wierzchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]