[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wsią rządziła śmierć.Zawczasu wykopywano zbiorowe mogiły na kilkadziesiąt trupów — nikt nie wątpił, że za kilka dni doły te wypełnią się i trzeba będzie kopać nowe.wozy wożące zwłoki do tych mogił stały się powszechnym elementem wiejskiego pejzażu.po domach chodzili przedstawiciele władzy, pytając, kto umarł, i jeśli tak, pomagali wieźć ciało do wspólnego dołu.Co ludzie jedli? Żołędzie uchodziły za delikates.Poza tym otręby, plewy, liście buraków, liście drzew, wióry, trociny, koty, psy, wrony, dżdżow­nice, żaby.Wiosną, kiedy pojawiała się trawa, dyzenteria i biegunka brały jeszcze większe żniwo niż głód.W połowie lat trzydziestych sytuacja ludności wiejskiej stała się tak straszna, że kogo wtrącili do więzienia, uważał się za wybrańca losu — przynajmniej dostawał tam kawałek chleba" (Siergiej Maksudow — „Zwienja", Moskwa 1991).Żeby złamać opór chłopski, we wsiach zamykano sklepy, szkoły i ośrodki zdrowia.Chłopom nie wolno było wyjeżdżać z wiosek, nie wpuszczano ich do miast.Przy drogach, przed wjazdem do wiosek uzna­nych za opozycyjne, umieszczono tablice: Tu nie wol­no zatrzymywać się, nie wolno z nikim rozmawiać! Z wiosek leżących wzdłuż torów kolejowych chłopi wychodzili, kiedy nadjeżdżał pociąg.Padali na kolana, wznosili ręce, wołali: Chleba! Chleba! Załoga po­ciągu miała obowiązek zamykać okna, zaciągać za­słonki.Wymierały całe rodziny, potem — całe wsie: „Zawyła wieś, widząc, że zbliża się śmierć.W całej wsi wyli chłopi — nie był to głos rozumu czy duszy, to było jak szum liści na wietrze czy jak szelest słomy.Złość mnie wtedy brała: dlaczego oni tak żałośnie wyją, ludźmi już nie są, a krzyczą tak żałośnie.Wycho­dziłam czasem w pole i nasłuchiwałam: wyją.Szłam dalej, no, jakby już ucichło, ale robię jeszcze kilka kro­ków i znów słyszę — to już sąsiednia wieś wyje.I wydaje mi się, że cała ziemia wyje razem z ludźmi.Boga nie ma, więc kto usłyszy?" (Wasilij Grossman — „Wszystko płynie").Pani Bronisława mówi, że najgorsze zaczęło się la­tem 1932.Wyszła wówczas ustawa, którą chłopi na­zwali ustawą o kiosku.Tę ustawę wymyślił i napisał Stalin.Mówiła ona o ochronie mienia kołchozowego.Według niej można było wymierzyć kilka lat łagru albo nawet rozstrzelać, jeżeli ktoś ukradł choćby kłosek zboża albo marchewkę czy buraka.Podobna kara cze­kała traktorzystę, jeżeli zepsuł mu się traktor, albo kołchoźnika, jeżeli zgubił motykę lub łopatę.Tę ustawę ogłoszono na początku sierpnia, kiedy zboże stało jeszcze na polach.W wielu miejscach, tam, gdzie rosła pszenica albo żyto, zbudowano wieżyczki strażnicze.Na wieżyczkach stali enkawudziści z bro­nią gotową do strzału — mieli odpędzać każdego, kto by chciał zerwać w polu choćby klosek.Skrajem pól i po drogach jeździły na koniach patrole NKWD — pil­nowały zbiorów.Nawet pionierów przysyłali do pilno­wania, ale ich potem zabrali — to były dzieci, a dzieci ginęło najwięcej, nie tylko z głodu, ale także dlatego, że porywali ich ludożercy.Więc ludzie widzieli zboże, widzieli kłosy.Kto miał jeszcze siły, wychodził z chałupy zobaczyć rosnące łany.Ale chłopi musieli stać z daleka od pola.Wiedzie­li, że jeśli kto zbliży się do pola — huknie strzał.A lata wtedy wypadały gorące, upalne, słoneczne.Z okna chałupy widziało się z daleka tkwiące na horyzoncie czarne plamy — były to odziane w łachmany, trawio­ne gorączką i głodowym tyfusem ludzkie szkielety.Niektórzy nie wracali już do wsi, zostawali tam na zawsze.Zdarzało się, wspomina pani Bronisława, że pod enkawudzistą padł koń, bo ich zwierzyna też była chuda i słaba.Widziało się nad łanem zboża sylwetkę enkawudzisty, który siedział na koniu.Siedział, rozglądał się, a potem nagle znikał.Po prostu padł pod nim koń.Wtedy następował rzadki moment nadziei, bo wśród enkawudzistów robiło się zamieszanie i to były takie sekundy, że można było dopaść zboża i zerwać trochę kłosków.To już było coś, na dzień, na dwa, ale jednak — coś.Śmierć była z głodu, ale była też z jedzenia.Czasem z miasta przyjeżdżała brygada agitacyjna i przywoziła chleb.Ludzie rzucali się, jedli, jedli, a potem krzyczeli, zwijali się z bólu.A byli wśród nich tacy, którzy od razu umierali.Najgorsze były rewizje.Zrywali podłogi, ryli każdy kawałek ogródka, kopali w polu.Szukali, czy gdzieś nie ma ukrytego jedzenia.Wtedy zabierali wszystko, a gospodarza brali do więzienia.Jej męża, o którym mówi — Józik, brali sześć razy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl