[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Olds zadzwonił na policję, błagając opomoc, ale nikt się nie zjawił.Zadzwonił więc do sąsiadów i ci spróbowaliinterweniować, ale podobnie jak wezwana przez nich karetka musieli sięwycofać pod naporem ognia.Strzelanina trwała trzy dramatyczne godziny.Olds był kiedyś żołnierzemi umiał się bronić, ale był sam przeciw setce napastników.Postrzelony wnogę, usztywnił ją sobie drewnianym karniszem i walczył dalej.Napastnicywrzucili przez okna zapalone koktajle Mołotowa i jeden z sąsiadów, prze-latując nad domem Oldsa malutką cessną, widział dom w płomieniach iatakujących go napastników, ale nie mógł nic zrobić.W miarę jak płomienieogarniały dom, Olds przenosił się z pomieszczenia do pomieszczenia, aż wkońcu ukrył się w łazience, napełnił wannę wodą, zmoczył ubranie i podjąłostatnią próbę.Odpowiadał ogniem do chwili, gdy skończyła mu się amu-nicja i zmógł go dym i żar.Dopiero wtedy wyszedł przez okno z uniesionymirękami.Nie zdążył jeszcze dobrze dotknąć ziemi, gdy napastnicy rzucili się naniego i zaczęli tłuc łopatami i kolbami, kamieniami i maczetami.Na koniecwsiedli w ciężarówki i odjechali na północ.Wszystkich, którzy odnieśliobrażenia, policja odeskortowała do najbliższego szpitala, gdzie ich opa-trzono i puszczono wolno.Policja potwierdziła, że nikogo nie aresztowano.Kongijski biznesmen zerka niepewnie w moją stronę, przechylając sięprzez dzielący nas pusty fotel.Widać zaciekawiło go, co z takim przejęciemczytam.Widzi fotografię i obrzuca mnie spojrzeniem, którego w pierwszejchwili nie mogę rozszyfrować.Potem jednak dociera do mnie, że patrzy namnie ze współczuciem.Współczuje Oldsowi i współczuje mnie, a takżecałemu plemieniu białych Afrykanów.Odczuwam zmieszanie, upokorzenie,wstyd.Nie przywykłem do tego, żeby ktoś mi współczuł.To ja mamwspółczuć innym.Obojętnie zamykam pismo i udaję, że się wpatruję wwarstwę czarnych chmur pod nami.Wkrótce w nie wlecimy, bo zaczynamyjuż schodzić do lądowania.Gdy wysiadamy na lotnisku w Harare, leje jak z cebra.Zabudowanialotniska z wolna popadają w ruinę, bo dyskusje o budowie nowego terminaluwciąż trwają.Biegniemy truchtem przez płytę lotniska, by ustawić się wkolejce w baraku odprawy paszportowej.Deszcz bębni w dach z blachyfalistej z takim impetem, że trudno go przekrzyczeć.Strategicznie rozsta-wione wiadra wychwytują strugi wody.Nad naszymi głowami miga elek-troniczna plansza z hasłem reklamowym Centrum Inwestycyjnego Zim-babwe: Witamy w najprzyjazniejszym w Afryce miejscu na inwestycje.Gdy jednak hasło ustępuje miejsca informacji z adresem i numerem telefonudla potencjalnych inwestorów, coś się psuje i litery i cyfry zamieniają się wbezładną mozaikę x, y i z.Gdy przychodzi moja kolej, wręczam paszport czarnemu urzędnikowiimigracyjnemu i pozdrawiam go w szona, języku urzędowym Zimbabwe.Rozpromienia się w uśmiechu.- Powinien pan tu zostać - oświadcza.- Potrzebni nam tu tacy jak pan.Tacy jak ja to znaczy biali Zimbabweńczycy.Wzruszam ramionami, botrochę mi to schlebia, a trochę irytuje.Kraj ten zawsze wywołuje we mniemieszane, słodko-kwaśne uczucia.I choć wyraznie biednieje, jest corazbardziej niebezpieczny i panuje w nim coraz większy bałagan - co szcze-gólnie rzuca się w oczy, gdy człowiek przyjeżdża co jakiś czas, bo to jakfotografie robione w odstępach - za każdym razem mam ochotę podrzeć biletpowrotny i zostać na stałe.Bo czy mi się to podoba, czy nie, tu jest mój dom.Stan taty uległ wyraznemu pogorszeniu.Zaczyna mieć objawy rozedmypłuc.Mamę cały czas boli kręgosłup i mówi nawet, że chyba nie obejdzie siębez operacji.Nasza gospodyni Mavis starzeje się wraz z nimi, jest corazpowolniejsza i coraz bardziej przygięta do ziemi.Przy życiu utrzymują jądostarczane przez mamę drogie lekarstwa na nadciśnienie.Basen tkwi w zielono- mętnym bezruchu, wokół wylotu unieruchomionejpompy utworzył się ślimaczący się liszaj.Tata już odpuścił.Mówi, że cenachemikaliów wzrosła dziesięciokrotnie, a i tak często trudno je dostać.Georgina mnie uprzedziła, więc wysłałem im maila z propozycją, że zorga-nizuję comiesięczne dostawy chemikaliów za pośrednictwem internetowejfirmy wysyłkowej.Tłumaczę im, że ćwiczenia fizyczne są ważne dlazdrowia.- Daj sobie pomóc - mówię do ojca, ale to go tylko rozwściecza.- Te ich ceny to rozbój w biały dzień - burczy.- Ja do tego ręki nieprzyłożę.Możemy się obejść bez basenu.- A w ogóle - dodaje pogodnie mama - to widzieliśmy program na ZTVo tym, jak można przerobić basen kąpielowy na hodowlany.Wybieramy siędo Ministerstwa Rolnictwa po broszurę na ten temat.W sklepach coraztrudniej o ryby, więc będziemy sobie hodować własne leszcze na patelnię.Wysłano mnie do Afryki z zadaniem napisania reportażu o napaściach nabiałe farmy.Ojciec skrupulatnie wycinał z gazet notatki na ten temat iskładał w teczce, którą teraz z dumą mi wręcza.Na samym wierzchu leżyartykuł o Davidzie Stevensie, także prominentnym członku MDC, któregozamordowano, jako pierwszego, 15 kwietnia.Uprowadziło go z jego farmyArizona czterdziestu uzbrojonych mężczyzn: podjechali autobusem, zwią-zali mu ręce na plecach i zabrali z sobą.Biali sąsiedzi, którzy przybiegli napomoc, zostali ostrzelani.Farmerzy schronili się w miejscowym komisa-riacie policji, ale napastnicy wpadli tam za nimi, wyciągnęli na zewnątrz iskatowali, a Stevensa zmusili do wypicia oleju napędowego.Jeden z sąsiadów był świadkiem śmierci Stevensa.- Widziałem, jak jeden z tych ludzi wyszedł do przodu i strzelił Da-vidowi z fuzji w plecy, potem w twarz.Dosłownie rozerwało go na strzępy.Wdowa po nim, Maria, jest naszą znajomą, dzwonię więc do niej.- Mam napisać reportaż o.- przełykam nagłe zmieszanie.- O tymwszystkim.Ale jeśli wolałabyś o tym nie mówić, to nie musisz.W każdymrazie nie oficjalnie.Albo jeśli to niedobry moment.- A dlaczego nie - mówi.- Męża już mi zabili, to co jeszcze mogą mizrobić?David Stevens przeniósł się do Zimbabwe z RPA już po ogłoszeniuniepodległości, bo chciał mieszkać w wolnym kraju.Tu poznał Marię,Szwedkę, która przyjechała krótko przed nim w ramach skandynawskiejakcji pomocy dla Zimbabwe.Odwiedzam Marię, atrakcyjną kobietę podczterdziestkę, w jej tymczasowym miejscu pobytu - podmiejskim domunależącym do szwedzkiej ambasady.Jej dwudziestomiesięczne blizniakiplączą się pod nogami.- Oni jeszcze nie rozumieją, że zabito im ojca - mówi spokojnym,beznamiętnym tonem.- Nie bardzo wiem, jak im to wyjaśnić.- Rozsądzasprzeczkę między chłopcami i sadza ich sobie na kolanach.- Kupiliśmy farmę od czarnego właściciela w 1986 roku.Była w ruinie,kompletnie zapuszczona - wspomina.- Nie było w ogóle wody.Nazwano jąArizona, bo ziemia była sucha i kamienista
[ Pobierz całość w formacie PDF ]