[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stawka, o którą szło w tej wyprawie, była duża.— Gotowiśmy do drogi choćby zaraz, brakuje tylko Cezara; nie ma go już od śniadania — oświadczył Dominik cedząc ponuro wyrazy.Dokąd chłopak się wybrał i po co — nie mieliśmy pojęcia.Zwykłe domysły w razie spóźnienia się marynarza na okręt nie miały zastosowania w tym wypadku.Cezar był zanadto wstrętny, by.znać miłość, przyjaźń, szulerkę lub nawet przelotne stosunki.Ale znikał już tak parę razy.Dominik poszedł na ląd, aby go szukać, lecz wrócił po upływie dwóch godzin sam i w bardzo złym humorze, o czym świadczył jego uśmiech, wyraźniej zarysowany, choć ukryty pod wąsami.Byliśmy ciekawi, co się stało z łobuzem, i przeszukaliśmy szybko nasze rzeczy.Nie ukradł nic.— Wróci niedługo — rzekłem ufnie.Po upływie dziesięciu minut któryś z ludzi na pokładzie zawołał głośno:— Widzę go! Wraca.Cezar był tylko w koszuli i spodniach.Widać sprzedał kurtkę na drobne wydatki.— Ty łotrze! — rzekł Dominik straszliwie łagodnym tonem.Powstrzymał swój gniew na chwilę.— Gdzie byłeś, włóczęgo? — zapytał groźnie.Cezar nie chciał za nic odpowiedzieć na to pytanie.Zdawało się, że nie raczy nawet kłamać.Stał naprzeciw nas zgrzytając wyszczerzonymi zębami, a gdy Dominik zatoczył ramieniem, nie cofnął się ani o włos.Oczywiście zwalił się jak kłoda.Lecz tym razem zauważyłem, że kiedy się podnosił, pozostał na czworakach dłużej niż zwykle, szczerząc przez ramię wielkie zęby i wpatrując się w stryja z nowym odcieniem nienawiści w okrągłych żółtych oczach.To zwykłe mu uczucie było w owej chwili jakby zaostrzone przez szczególną złość i dociekliwość.Zaciekawiło mię to.Pomyślałem, że jeśli się kiedy Cezarowi uda wsypać trucizny do potraw, tak właśnie będzie wyglądał siedząc z nami przy stole.Ale oczywiście nie wierzyłem ani trochę, żeby chciał zatruć nasze potrawy.Jadł przecież to samo co i my.Przy tym nie miał trucizny.A nie umiałem sobie wyobrazić ludzkiej istoty zaślepionej przez chciwość do tego stopnia, aby mogła sprzedać truciznę tak ohydnemu stworowi.XLIVO zmroku wysunęliśmy się spokojnie na morze i wszystko szło dobrze w ciągu nocy.Bryza była porywista; nadciągał wiatr południowy, który był nam na rękę.Od czasu do czasu Dominik uderzał po kilkakroć w dłonie z wolna i rytmicznie, jakby oklaskiwał sprawowanie się „Tremolina”.Stateczek buczał i drżał lecąc naprzód i pląsając lekko pod naszymi nogami.O świcie wskazałem Dominikowi jeden statek wśród wielu innych, co pędziły przed zbierającą się burzą.Miał postawione wszystkie żagle, co sprawiało, ze wznosił się wysoko niby szara kolumna tkwiąca bez ruchu dokładnie na naszym kursie.— Dominiku, popatrz na ten statek — rzekłem.— Wygląda, jakby się śpieszył.Padrone nic nie odpowiedział, lecz otuliwszy się szczelnie czarnym płaszczem wstał, aby spojrzeć.Z jego twarzy spalonej przez wiatry i okolonej kapturem przebijała władcza, wyzywająca siła; głęboko osadzone oczy patrzyły nieruchomo w dal bez mrugnięcia jak wytężone, bezlitosne, spokojne oczy morskiego ptaka.— Chi va piano, va sano[6] — zauważył wreszcie, patrząc szyderczo za burtę, w aluzji do naszej szalonej szybkości.„Tremolino” wytężał wszystkie swe siły i zdawał się ledwie, ledwie muskać potężne wypryski piany, po których pędził.Przykucnąłem znowu pod osłoną niskiego nadburcia.Dominik trwał więcej niż pół godziny w rozkołysanym bezruchu, wyrażającym skupioną, baczną czujność, i wreszcie osunął się na pokład tuż przy mnie.W głębi mniszego kaptura oczy jego połyskiwały z dzikim wyrazem, który mię zdumiał.Powiedział tylko:— Chyba po to znalazł się tutaj, żeby zmyć świeżą farbę ze swoich rej.— Co? — krzyknąłem zerwawszy się na kolana.— To okręt strażniczy?Nieustanny majak uśmiechu pod korsarskimi wąsami Dominika stał się jakby wyraźniejszy — zupełnie rzeczywisty, posępny, prawie dostrzegalny przez mokry, rozfryzowany zarost.Sądząc z tego objawu musiał Dominik szaleć z wściekłości.Ale jednocześnie widziałem, że jest zaskoczony, i to odkrycie dotknęło mnie w przykry sposób
[ Pobierz całość w formacie PDF ]