[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dżaff jest teraz na Wzgórzu - powiedziała kobieta.- Wkrótce użyje Sztuki.- Skąd pani wie?- Jesteśmy duchem Fletchera - powiedział kowboj.- Znamy zamiary dżaffa.- A czy wiecie, jak go powstrzymać?- Nie - odrzekła kobieta - ale musimy spróbować.Trzeba ratować Quiddity.I uważacie, że ja się na coś przydam? Nie jestem taktykiem.- Rozpadamy się - odezwał się Benny.Nawet w tym krótkim czasie, który upłynął od chwili, gdy się ukazał Howiemu, rysy jego twarzy uległy dalszemu zatarciu.- My.zaczynamy marzyć.Potrzebujemy kogoś, kto przypilnuje, byśmy wykonali nasze zadanie.On ma rację - potwierdziła kobieta.- Nie przyszliśmy tu na długo.Wielu z nas nie przetrwa do rana.Musimy zrobić, co możemy.Szybko.Howie westchnął.Kiedy Jo-Beth wstawała, puścił jej rękę.Teraz ujął ją znowu.Co mam robić? - zwrócił się do dziewczyny.- Pomóż mi.Rób, co uważasz za słuszne.Co uważam za słuszne.- Kiedyś powiedziałeś mi, że żałujesz, że nie poznałeś Fletchera bliżej.Może.- Co? Mów.Nie uśmiecha mi się iść na dżaffa z tymi.marzeniami w charakterze wojska, ale może robiąc to, co zrobiłby twój ojciec, to jedyny sposób, by dochować mu wierności.I.uwolnić się od niego.Spojrzał na nią nowymi oczami.Rozumiała Jego najgłębsze rozterki, potrafiła w tym labiryncie odnaleźć drogę do miejsca, gdzie Fletcher i dżaff nie dosięgną ani jego, ani jej.Ale nic za darmo.Jo-Beth już zapłaciła odeszła dla niego od swojej rodziny.Teraz jego kolej.- Zgoda - zwrócił się do zebranych.- Idziemy na Wzgórze.Jo-Beth ścisnęła mu rękę.- Dobrze - powiedziała.- Chcesz iść z nami?- Muszę.- Tak chciałem, żebyśmy trzymali się od tego z daleka.- Będziemy - powiedziała.- A jeśli się nam to nie uda.jeśli się coś stanie jednemu z nas albo obojgu.to i tak przeżyliśmy naszą chwilę szczęścia.- Nie mów tak.- Mieliśmy z życia więcej niż twoja matka albo moja - przypomniała mu.- Więcej niż większość ludzi z tego miasta.Kocham cię, Howie.Wziął ją w ramiona i przytulił; cieszył się, że patrzy na nich duch Fletchera, chociaż jest tu w stu różnych postaciach."Chyba jestem gotowy na śmierć - pomyślał.- W każdym razie na tyle.na ile mogę".XEve wymknęła się z pokoju na górze przerażona, bez tchu.Zdążyła jeszcze zobaczyć, że Grillo wstał z podłogi i szedł do drzwi, a Lamar odciął mu odwrót.Ledwie przestąpiła próg, drzwi zatrzasnęły się.Odczekała chwilę pod drzwiami, a słysząc śmiertelne rzężenie Mistrza Dowcipu, pospieszyła w stronę schodów, by wezwać pomoc.Chociaż na dworze zapadła ciemność, więcej świateł paliło się przed domem niż w domu - powódź jaskrawych świateł zalewała różnorodne eksponaty, wśród których niedawno spacerowała w towarzystwie Grillo.Mieszanina kolorów: szkarłatu, zieleni, żółci, błękitu i fioletu oświetlała jej drogę do podestu, gdzie wraz z Lamarem spotkała Sama Sagansky'ego.Był tam jeszcze wraz z żoną.Eve odniosła wrażenie, że od tamtej pory wcale się nie poruszyli, tyle że teraz patrzyli do góry, na sufit.- Sam! - zawołała Eve.biegnąc do niego - Sam! - panika i spieszne zejście ze schodów pozbawiło ją tchu.Jej opis budzących zgrozę wydarzeń w szczytowym pokoju był serią posapywań i wykrzykników bez związku.-.Musisz go powstrzymać!.w życiu nie widziałeś czegoś tak.to straszne.Sam, spójrz na mnie!.Sam nie zwracał na nią uwagi.Zachowywał całkowitą obojętność.- Chryste, Sam, czym się tak zaprawiłeś?!Machnęła na niego ręką i zwróciła się do innych stojących tu bezczynnie osób.Było ich około dwudziestu.Od czasu gdy nadbiegła, żaden z gości nie ruszył się z miejsca - ani by jej pomóc, ani by przeszkodzić.Zauważyła teraz, że nikt nawet nie spojrzał w jej stronę.Podobnie jak Sagansky z żoną patrzyli w sufit, jakby na coś czekając.Panika nie odebrała Eve trzeźwości sądu.Wystarczyło, że raz spojrzała na tę grupę, by zrozumieć, że nie będzie z nich miała żadnego pożytku.Doskonale wiedzieli, co się działo piętro wyżej; to dlatego patrzyli w górę jak psy, czekające co powie ich pan.Dżaff trzymał ich na smyczy.Czepiając się balustrady.Eve zeszła na parter; posuwała się coraz wolniej, gdyż zadyszka i zesztywniałe stawy coraz bardziej dawały jej się we znaki.Orkiestra przestała już grać, ale przy pianinie ktoś siedział; ten widok dodał jej otuchy.Zamiast tracić siły na głośne nawoływania ze schodów, wolała zejść na sam dół i porozmawiać z kimś twarzą w twarz.Drzwi wejściowe były otwarte.Na progu stała Rochelle.Właśnie żegnała się grupka sześciu osób: Merv Turner z żoną, Gilbert Kind z aktualną przyjaciółką i jakieś dwie kobiety, których nie znała.Kiedy Turner zobaczył nadchodzącą Eve, na jego spasionej twarzy odmalował się wstręt.Odwrócił się do Rochelle, skracając pożegnalną mówkę.-.takie smutne - usłyszała Eve -.ale bardzo wzruszające.Jesteśmy doprawdy bardzo wdzięczni, że zechciała pani podzielić się z nami tym uczuciem.- Chciałabym.zaczęła jego żona, ale przerwano jej, zanim wyrecytowała swoje własne banalne formułki.Turner, patrząc z ukosa na Eve, pociągnął ją za sobą na dwór.- Merv.- zaprotestowała jego wyraźnie zirytowana małżonka.- Nie mamy czasu! - odparł Turner.- Było cudownie, Rochelle.Pospiesz się.Gil.Samochody czekają.Nie możemy blokować innych, jedziemy.- Nie, poczekaj - zawołała przyjaciółka Gilberta.Cholera, Gilbert, on odjeżdża bez nas.- Proszę nam wybaczyć - powiedział Kind do Rochelle.- Chwileczkę - zawołała za nim Eve.- Gilbert, poczekaj!Wołała zbyt głośno, by mógł ją zignorować, chociaż - gdyby sądzić po minie Kinda, kiedy na nią spojrzał - wolałby takie właśnie wyjście.Ukrył swoje uczucia pod niezbyt promiennym uśmiechem i rozłożył ramiona - nie w geście powitania, ale zniecierpliwienia.Wciąż to samo, prawda? - zawołał.- Nigdy nie zdążamy sobie pogadać.Tak mi przykro.Eve.Innym razem.- Wziął dziewczynę pod ramię.- Zdzwonimy się, kochana, zgoda? - przesłał Eve pocałunek.- Cudownie wyglądasz! - rzucił i pospieszył za Turnerem.Obydwie kobiety poszły za nim; nie zadały sobie trudu, by pożegnać się z Rochelle.Rochelle chyba niezbyt to obeszło.Jeśli do tej pory zdrowy rozsądek nie podpowiedział Eve, że Rochelle była w zmowie z potworem na górze, to teraz miała na to dowód.Ledwie goście odeszli od drzwi, Rochelle tak wymownie spojrzała w górę, że nie można było się omylić; rozluźniła mięśnie i ciężko wsparła się o futrynę, jakby z trudem trzymała się na nogach."Ta mi na pewno nie pomoże" - pomyślała Eve i weszła do salonu.I tutaj jedynym oświetleniem były jaskrawe światła lunaparku, wpadające z zewnątrz.Było dostatecznie widno, by Eve zorientowała się, że w ciągu tych trzydziestu minut, które spędziła w przymusowym towarzystwie Lamara, przyjęcie prawie całkiem zamarło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl