[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale Quirke był człowiekiem, który w naturalny sposób używa słowa „czarnuch”.Miał na głowie kapelusz z piórami.- Wejdźcie, wejdźcie - zaprosił ich Vimes.- W końcu nie robiliśmy tu nic ważnego.- Kapitanie Vimes.- W porządku.Wiemy.Oddajcie im broń.To rozkaz, Marchewa.Jeden miecz służbowy, jedna pika albo halabarda, jedna pałka, jedna kusza.Zgadza się, sierżancie Colon?- Tak jest.Marchewa wahał się tylko przez sekundę.- No trudno - mruknął.- Mój służbowy miecz jest na stojaku.- A ten, co go masz u pasa?Marchewa nie odpowiedział.Zmienił tylko trochę pozycję.Bicepsy napięły skórzane rękawy.- Służbowy miecz.Oczywiście.- Quirke odwrócił się.Należał do ludzi, którzy cofają się przed siłą, ale bezlitośnie atakują słabych.- Gdzie jest żwirojad? I kamulec?- Nie mam pojęcia - odparł uprzejmie Vimes.Angui wydało się, że znów jest pijany, jak gdyby można się upić rozpaczą.- Nie wiemy, sir - powiedział Colon.- Nie widzieliśmy ich cały dzień.- Pewnie się biją w alei Kamieniołomów, razem z całą resztą - stwierdził Quirke.- Nie można ufać takim typom.Powinniście o tym wiedzieć.Angua miała też wrażenie, że choć takie słowa jak „żwirojad” czy „kamulec” są obraźliwe, wyrażają raczej uczucie powszechnego braterstwa wobec określenia „takie typy” w ustach Quirke’a.Ku swemu zdumieniu odkryła, że wpatruje się w jego tętnicę szyjną.- Biją się? - zdziwił się Marchewa.- Dlaczego? Quirke wzruszył ramionami.- Kto to wie?- Niech się zastanowię - wtrącił Vimes.- Może to mieć jakiś związek z niesłusznym aresztowaniem.Może mieć związek z pewnymi niespokojnymi krasnoludami szukającymi pretekstu, żeby dołożyć trollom.Co o tym myślisz, Quirke?- Ja nie myślę, Vimes.- Zuch.Właśnie tacy są w mieście potrzebni.Vimes wstał.- Chyba już pójdę - rzekł.- Zobaczymy się jutro.Jeżeli nastąpi jutro.Trzasnęły za nim drzwi.***Ta hala była ogromna jak miejski plac.Co kilka sążni stały filary podtrzymujące strop.Tunele rozbiegały się z niej we wszystkich kierunkach i na różnych wysokościach.Z wielu sączyła się woda z małych źródełek i podziemnych strumieni.Na tym polegał kłopot.Warstewka bieżącej wody na kamiennym podłożu hali starła wszelkie ślady stóp.Bardzo szeroki tunel, na wpół zablokowany gruzem i mułem, prowadził - Cuddy był prawie pewien - w kierunku ujścia.Było tu niemal przyjemnie.Nie czuli żadnych zapachów prócz wilgotnej, podziemnej stęchlizny.I było chłodno.- Widziałem wielkie sale krasnoludów w górach - powiedział Cuddy.- Ale muszę przyznać, że to co innego.Jego głos odbijał się echami w podziemnej komorze.- Oczywiście - zgodził się Detrytus.- To musi być coś innego, ponieważ to nie jest sala krasnoludów w górach.- Widzisz jakieś wyjście?- Nie.- Mogliśmy tu minąć z dziesięć dróg na powierzchnię i nawet o tym nie wiedzieć.- Tak - przyznał troll.- To skomplikowany problem.- Detrytus.- Słucham.- Wiesz, tutaj w chłodzie znowu się robisz mądrzejszy.- Naprawdę?- Może byś wykorzystał tę mądrość i wymyślił jakieś wyjście.- Kopanie? - zaproponował Detrytus.Tu i tam w tunelach spotykali leżące na ziemi kamienie, które wypadły ze ścian.Niewiele - tunele zbudowano solidnie.- Nie.Nie mamy łopat - przypomniał mu Cuddy.Detrytus kiwnął głową.- Daj swój napierśnik - powiedział.Przycisnął go do ściany i kilka razy uderzył pięścią, po czym oddał krasnoludowi.Pancerz miał teraz mniej więcej kształt łopaty.- Do powierzchni daleko.- zauważył Cuddy z powątpiewaniem.- Mamy do wyboru albo to, albo zostać tu i do końca życia żreć szczury.Krasnolud zawahał się.Ta perspektywa miała swoje kuszące aspekty.- Bez keczupu - dodał troll.- Kawałek stąd chyba widziałem leżący kamień - powiedział Cuddy.***Kapitan Quirke rozejrzał się po pokoju strażników z miną człowieka, który wyświadcza scenerii zaszczyt, patrząc na nią.- Całkiem miłe miejsce - stwierdził.- Chyba się tu przeniesiemy.Lepsze od naszej kwatery koło pałacu.- Przecież my tu jesteśmy - zdziwił się Colon.- To będziecie musieli się ścieśnić.Quirke zerknął na Anguę.Jej spojrzenie zaczynało mu działać na nerwy.- Nastąpią też pewne zmiany - rzekł.Drzwi za nim się otworzyły.Do środka wszedł mały cuchnący kundel.- Przecież lord Vetinari nie mówił, kto obejmie dowództwo w nocnej straży - zauważył Marchewa.- Ach tak? Ale zdaje mi się, tak mi się coś zdaje.że niewielka jest szansa, by to był ktoś z was tutaj, co? Coś mi się zdaje, że obie zmiany będą połączone.Coś mi się zdaje, że za dużo tu niechlujstwa.Coś mi się zdaje, że trochę tu za dużo przybłędów.Znowu spojrzał na Anguę.To, jak na niego patrzyła, zbijało go z tropu.- Coś mi się zdaje.- zaczął znowu i wtedy zauważył psa.- Popatrzcie tylko! - zawołał.- Psy na komisariacie!Kopnął mocno Gaspode’a i uśmiechnął się złośliwie, gdy pies skomląc wbiegł pod stół.- A co z Letycją Knibbs, tą żebraczką? - spytała Angua.- Jej nie zabił troll.Klauna też nie.- Trzeba na to spojrzeć z szerszej perspektywy - odparł Quirke.- Szanowny panie kapitanie - odezwał się spod stołu cichy głos, słyszalny na poziomie świadomości jedynie dla Angui.- Swędzi pana tyłek.- Co to za szersza perspektywa? - zainteresował się Marchewa.- Musimy myśleć w kategoriach całego miasta - wyjaśnił Quirke.Poruszył się niespokojnie.- Naprawdę swędzi - rzekł substołowy głos.- Dobrze się pan czuje, kapitanie? - spytała Angua.Quirke zaczął się wiercić.- Swędzi, swędzi, swędzi - powiedział głos.- Znaczy, pewne sprawy są ważne, a inne nie - oświadczył Quirke.- Argh!- Słucham?- Swędzi.- Nie mogę tu siedzieć przez cały dzień i z wami rozmawiać - rzekł Quirke.- Ty.Zameldujesz się.U mnie.Jutro po południu.- Swędzi, swędzi, swędzi.- W tyyył zwrot!Dzienna rota wymaszerowała z pokoju.Wijący się Quirke zamykał - tak się złożyło - tyły.- Słowo daję, chyba strasznie mu się spieszyło - rzucił Marchewa.- Rzeczywiście - przyznała Angua.- Ciekawe czemu.Spojrzeli po sobie.- To już koniec? - spytał Marchewa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]