[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół igrały i tańczyły cienie, jeszcze bardziej nadwątlając jego topniejącą odwagę.To był błąd, usłyszał swój włas­ny szept gdzieś w głębi siebie.Czuł przez skórę prawdziwość tego stwierdzenia.Miał poczucie własnej śmiertelności, które wcześniej było mu obce; leżało dotąd zamknięte w jakiejś zapomnianej przegrodzie jego umysłu, trzymane tam, jak sądził, ponieważ jego widok był tak za­trważający.Wydawało mu się teraz, z perspektywy czasu, że trakto­wał wszystko, co wydarzało się wcześniej, jako swoistą grę.Wiedział, że to niedorzeczne; ale przynajmniej po części było to prawdą.Prze­mierzał świat jako samozwańczy bohater na modłę herosów, o których śpiewał w opowieściach, zdecydowany stawić czoło rzeczywistości swoich snów, z postanowieniem, że pozna prawdę o sobie.Sądził, że panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie uświadomił, że tak nie jest.Obrazy tego, kim był, przemknęły mu przez myśli w bezładnym następstwie, ścigając się nawzajem ze złośliwym uporem.Zobaczył, że zataczał się od niepowodzenia do niepowodzenia - zawsze fał­szywie mniemając, że podejmowane przezeń działania są jakoś uży­teczne.Tak naprawdę, cóż osiągnął? Był banitą ratującym życie ucie­czką.Jego rodzice byli więźniami we własnym domu.Walker uważał go za głupca.Wren go porzuciła.Coll i Morgan zostali przy nim tylko dlatego, że uważali, iż potrzebuje opieki.Padishar Creel brał go za kogoś, kim nigdy nie mógł być.A najgorsze ze wszystkiego było to, że w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyjęcia zadania od nieżyjącego od trzystu lat człowieka pięciu ludzi mogło wkrótce stra­cić życie.- Uważaj na siebie - przestrzegł Colla, siląc się na żart, kiedy opuszczali swą kryjówkę w magazynie.- Nie chciałbym, żebyś gdzieś się potknął o te twoje stopy, chociaż pogoda jest w sam raz dla kaczek.Coll prychnął przez nos.- Wystarczy, jeśli będziesz dobrze nadstawiał uszu.Nie powin­no to stanowić problemu dla kogoś takiego jak ty.Droczyli się z sobą, udając odważnych.Nikogo to jednak nie zwiodło.Allanonie! wyszeptał imię druida w ciszy swych myśli jak słowo modlitwy.Czemu mi nie pomożesz?Wiedział jednak, że duch nie może pomóc nikomu.Pomoc mogła przyjść jedynie od żywych.Nie było więcej czasu na myślenie, zadręczanie się decyzjami, których nie można już było podjąć, albo biadolenie nad tymi, które się już podjęło.Drzewa rozstąpiły się i ich oczom ukazała się straż­nica.Para federacyjnych wartowników wyprężyła się na widok nad­chodzącego patrolu.Padishar nie zawahał się ani przez chwilę.Pod­szedł prosto do nich, poinformował ich o celu patrolu, zażartował na temat pogody i po paru chwilach brama się otworzyła.Z opuszczo­nymi głowami i w szczelnie zapiętych płaszczach mała gromadka weszła spiesznie do środka.Żołnierze z nocnej zmiany siedzieli wokół drewnianego stołu, grając w karty.Było ich sześciu.Ledwie unieśli głowy, kiedy przy­bysze przestąpili próg izby.Nigdzie nie było widać dowódcy warty.Padishar spojrzał przez ramię, skinął lekko głową Morganowi, Stasasowi i Druttowi i dał im znak, żeby stanęli wokół stołu.Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrzał w górę.- Kim jesteście? - zapytał.- Oddziałem porządkowym - odparł Padishar.Obszedł stół dookoła, zatrzymując się za plecami tamtego, i pochylił się, żeby zajrzeć mu w karty.- Daleko z tym nie zajedziesz, kolego.- Odsuń się, kapie z ciebie - burknął tamten.Padishar uderzył go pięścią w skroń i żołnierz zwalił się na pod­łogę.Niemal od razu z następnym stało się to samo.Wartownicy zerwali się z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w parę sekund powalili ich wszystkich.Par i Coll zaczęli wyciągać z plecaków liny i kawałki płótna.- Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwiążcie ich i zakneb­lujcie - szepnął Padishar.- Zróbcie to tak, żeby nie mogli uciec.Rozległo się szybkie pukanie do drzwi.Padishar poczekał, aż strażnicy zostaną usunięci, po czym uchylił klapkę judasza.- Wszystko w porządku - zapewnił wartowników na zewnątrz, którym się wydawało, że coś słyszeli.- Partia dobiega końca; wszy­scy uważają, że trzeba się brać za porządki.Zamknął judasza z uspokajającym uśmiechem.Kiedy żołnierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej, Padishar zamknął i zaryglował drzwi.Zawahał się, po czym polecił zaryglować również zamki drzwi wejściowych.Nie ma sensu ryzykować, oświadczył.Nie mogą sobie pozwolić na po­zostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnował, żeby ich nie niepo­kojono.Przyświecając sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemności po krętych schodach na niższe kondygnacje strażnicy, pozostawiając za grubymi murami odgłosy deszczu.Wilgoć przenikała jednak do środ­ka, wionąc takim chłodem, że Par drżał na całym ciele.Szedł za innymi otępiały, gotów zrobić wszystko, co się okaże niezbędne, myśląc jedynie o tym, by się posuwać naprzód do chwili, aż się stamtąd wydostaną.Powtarzał sobie, że nie ma powodu się bać.Wkrótce będzie po wszystkim.Na jednej z niższych kondygnacji natknęli się na śpiącego do­wódcę warty.Był to ktoś nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czekał, kiedy usiłowali się przedostać przez mur parowu.Nie spotkał go lepszy los.Obezwładnili go bez trudu i po związaniu i zakneblowaniu zamknęli w jego pokoju.- Zostawcie lampy - zakomenderował Padishar.Minęli komnaty dowódcy warty i doszli do korlca korytarza.Tam drogę zagrodziły im okute w żelazo drzwi, dwukrotnie wyższe od najwyższego z nich, kościstego Drutta.Wystawała z nich masywna gałka przyozdobiona emblematem szperaczy, głową wilka.Padishar schwycił ją w obydwie ręce i przekręcił.Zamek puścił i drzwi się rozwarły.Panowała za nimi ciemność, z głębi której bił fetor zgnilizny i rozkładu.- Trzymajcie się teraz blisko mnie - szepnął Padishar przez ramię z groźnym błyskiem w oczach i pogrążył się w mroku.Coll odwrócił się na chwilę, by uścisnąć ramię Para, po czym ruszył za hersztem banitów.Znajdowali się w lesie pełnym stłoczonych pni drzew, splątanych zarośli, bluszczu i jeżyn oraz nieprzeniknionej mgły.Gęste, nasiąknięte deszczem korony drzew w górze niemal zupełnie przesłaniały i tak już słabe światło dzienne.W małych kałużach wokół przelewało się i bulgotało błoto.Jakieś stworzenia przemykały zygzakowatym lotem przez tę dżunglę - ptaki albo coś mniej przyjaznego, nie wiedzieli co.Do ich nozdrzy wdzierały się zapachy - zgnilizny i rozkładu, lecz również czegoś innego, jeszcze bardziej obrzydliwe­go.Wśród mroku rozlegały się odgłosy, odległe, niewyraźne, groźne.Dół był studnią nieskończonej ciemności.Każde zakończenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszczało do niego, żeby stamtąd uciekał.Padishar dał im znak, by ruszyli za nim.Drutt poszedł jako pier­wszy, potem Coll, Morgan i Stasas - szereg przemoczonych de­szczem postaci.Szli powoli naprzód; trzymając się skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica.Par i Coll nieśli haki i liny, pozostali gotową do użycia broń.Par zerknął na chwilę przez ramię i zobaczył, jak światło w otwartych drzwiach strażnicy znika wśród mgły.Ujrzał Miecz Leah połyskujący blado w ręku Morgana.Po jego wypolerowanej klindze spływały krople deszczu.Ziemia pod stopami była rozmokła i miękka, utrzymywała ich jednak, gdy pogrążali się coraz głębiej w mroku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl