[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywadalej swą skośną turę ku kątowi pokoju, wśród ruchów uświęconych odwiecznym karako-nim rytuałem.Wszelako uczucia nienawiści nie mają jeszcze trwałości i mocy w duszy pieska.No-woobudzona radość życia przeistacza każde uczucie w wesołość.Nemrod szczeka jesz-cze, lecz sens tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swoją własną pa-rodią - pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatność tej świetnej imprezyżycia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i point.30PANW kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza,ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylną ścianę kurnika - głucha za-toka, poza którą nie było już wyjścia.Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie głową w śle-py parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego świata.Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, śmierdzącej wody, żyła gnijące-go, tłustego błota, nigdy nie wysychająca - jedyna droga, która poprzez granice parkanuwyprowadzała w świat.Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zapo-rę, aż rozluzniła jedną z poziomych, potężnych desek.My, chłopcy, dokonaliśmy reszty iwyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady.Tak zrobiliśmy wyłom, otworzyliśmyokno na słońce.Stanąwszy nogą na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzieńpodwórza w poziomej pozycji przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy,przewiewny i rozległy świat.Był tam wielki, zdziczały stary ogród.Wysokie grusze, roz-łożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, ki-piącą siatką białawych połysków.Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszy-stym kożuchem falisty teren.Były tam zwykłe, trawiaste zdzbła łąkowe z pierzastymi ki-tami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone iszorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczącebabki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiśćmi grubej, czerwonej kaszy.Wszystko to, splą-tane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i na-puszczone niebem.Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną geografiąobłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą mapą niebios.Od tego ob-cowania z powietrzem liście i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotempuchu, szorstką szczeciną haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepły-wów tlenu.Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im sre-brzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskamisłońca.A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadętapowietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształciepierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkających bezgłośnie wbłękitną ciszę.Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty.W jed-nej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podścielał niebu co naj-miększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.Ale w miarę jak opadał w głąb długiejodnogi i zanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wy-raznie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie,srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samymkońcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał wszał.Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cynicznybezwstyd i rozpusta.Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji, panoszyły się puste, zdzi-czałe kapusty łopuchów - ogromne wiedzmy, rozdziewające się w biały dzień ze swychszerokich spódnic, zrzucając je z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne,dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię bękarcie.Ażarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i na-krywały wzajem, rosnąc razem wzdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły.31Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godziniepołudnia.Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jakzbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.Wtedy lato, pozbawione kon-troli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszyst-kich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiś, wyrodny czas, w nieznaną dy-mensję, w obłęd.O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocącychplamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedo-łężnym gzygzakiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]