[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie znosił Green Bay jeszcze bardziej niż ona Missisipi, i żadnemu z nich nie zależało na składaniu wizyt rodzinie współmałżonka.Szwedzi okazali się nawet porząd­nymi ludźmi i może traktowaliby go jak członka rodziny, gdyby im na to pozwolił.Ale byli inni i nie chodziło tu tylko o kolor ich skóry.Lester wyrastał na Południu wśród białych.Nie lubił ich, nie podobało mu się to, co większość białych do niego czuła, ale przynajmniej ich znał.Ale biali na Północy, a szczególnie Szwedzi, byli zupełnie inni.Ich zwyczaje, mowa, jedzenie, niemal wszystko wydawało mu się obce i nigdy nie czułby się wśród nich dobrze.Najprawdopodobniej w ciągu roku dojdzie do rozwodu.Lester był jedynie kaprysem Szwedki, już jej się znudził.Na szczęście nie mieli dzieci.Podejrzewał, że jego żona kogoś ma.Zresztą on też miał kogoś innego - Iris obiecała, że jak tylko rozwiedzie się z Henrym, wyjdzie za niego i przeniesie się do Chicago.Widok po obu stronach szosy był taki sam - rozproszone światła małych, schludnych gospodarstw, rozrzuconych daleko jedno od drugiego; od czasu do czasu większe miasto, jak Champaign lub Effingham.Żył i pracował na Północy, ale jego prawdziwy dom znajdował się tam, gdzie mieszkała mama, w Missisipi, choć już nigdy by się tu na stałe nie przeniósł, tu bowiem czarni byli ciemni i biedni.Nie prze­szkadzał mu rasizm; nie wydawał się już tak uciążliwy, jak niegdyś, a poza tym Lester przyzwyczaił się do niego.Nigdy całkowicie nie zniknie, choć z czasem osłabnie.Biali nadal pozostali właścicielami wszystkiego i kontrolowali wszystko, nie zanosiło się, by w tym względzie coś się miało zmienić.Zresztą nie to drażniło go najbardziej.Nie mógł się pogodzić z ciemnotą i skrajnym ubóstwem wielu czarnych: rozpadające się chałupy, wysoka śmiertelność wśród niemowląt, bez­robocie, samotne matki oraz ich niedożywione dzieci.Było to tak bardzo przygnębiające, że w końcu uciekł z Missisipi, podobnie jak tysiące innych, i ruszył na Północ w poszukiwaniu pracy, jakiegokolwiek przyzwoicie płatnego zajęcia, które odsunęłoby widmo ubóstwa.Powroty do Missisipi były zarazem przyjemne i przy­gnębiające.Przyjemne, bo znów spotykał się ze swoimi bliskimi; przygnębiające, bo widział ich biedę.Zdarzały się wyjątki.Na przykład Carl Lee: jako jeden z nielicznych miał dobrą robotę, schludny domek i dobrze ubrane dzieciaki.A teraz przez dwóch pijanych, białych gówniarzy załamało się jego spokojne życie.Czarnym nie brakowało powodów, żeby w świecie białych zejść na złą drogę, ale dla białych, w świecie białych, nie było usprawiedliwienia.Na szczęście ci dwaj już nie żyli i Lester czuł podziw dla swego brata.Po sześciu godzinach jazdy, akurat gdy pokonywał most na rzece w Cairo, na wschodzie pojawiło się słońce.Dwie godziny później znów przez nią przejeżdżał, tym razem w Memphis.Skręcił na południowy wschód, ku Missisipi, i godzinę później okrążał już gmach sądu w Clanton.Od dwudziestu godzin nie zmrużył oka.- Carl Lee, masz gościa - powiedział Ozzie przez żelazne pręty w drzwiach.- Nie zaskoczyłeś mnie.Kto to taki?- Chodź.Proponuję, byś skorzystał z mojego gabinetu.To spotkanie może trochę potrwać.Jake kręcił się po biurze, czekając na telefon.Dziesiąta.Lester powinien już być w mieście, jeśli zgodnie z obietnicą przyjechał.Jedenasta.Jake przerzucił kilka zakurzonych skoroszytów i przygotował polecenia dla Ethel.Południe.Zadzwonił do Carli i skłamał, że o pierwszej ma spotkanie z nowym klientem, więc nie będzie na lunchu.W ogródku popracuje później.Pierwsza.Znalazł opis jakiejś starej sprawy z Wyoming, w której uniewinniono męża za zabicie mężczyz­ny - gwałciciela jego żony.W 1893 roku.Skopiował informa­cję, a potem wyrzucił kartkę do śmieci.Druga.Czy Lester przyjechał? Mógłby iść na spotkanie z Leroyem i powęszyć trochę w areszcie.Nie, nie wypada.W końcu położył się na kanapie w gabinecie i usnął.Piętnaście po drugiej zadzwonił telefon.Jake podskoczył tak gwałtownie, że aż zwalił się z kanapy.Gdy podnosił słuchawkę, serce waliło mu jak młotem.- Halo!- Jake, tu Ozzie.- Ach, to ty, Ozzie.Co się stało?- Przyjedź do aresztu.- Słucham? - spytał Jake, udając niewiniątko.- Jesteś tu potrzebny.- Po co?- Chciałby z tobą porozmawiać Carl Lee.- Jest u was Lester?- Tak.On też chce się z tobą zobaczyć.- Zaraz będę.- Siedzą już tam pięć godzin - powiedział Ozzie, wskazując na drzwi swego gabinetu.- I co robią? - spytał Jake.- Rozmawiają, klną, krzyczą.Uciszyli się jakieś trzydzieści minut temu.Wyszedł Carl Lee i poprosił, bym do ciebie zadzwonił.- Dzięki.No to chodźmy.- Nie ma mowy.Nie pójdę tam, mnie nie zapraszali.Idź sam.Jake zapukał.- Proszę!Wolno uchylił drzwi i wszedł do pokoju.Carl Lee siedział za biurkiem.Lester wyciągnął się na kozetce.Na widok Jake’a wstał i uścisnął mu rękę.- Cieszę się, że cię widzę, Jake.- Ja również, Lester.Co cię do nas sprowadza?- Sprawy rodzinne.Jake spojrzał na Carla Lee, następnie podszedł do biurka i uścisnął mu dłoń.Hailey był wyraźnie poirytowany.- To ty kazałeś po mnie posłać?- Tak, Jake.Siadaj, musimy pogadać - powiedział Lester.- Carl Lee chciał ci coś zakomunikować.- Ty mu powiedz - odezwał się Carl Lee.Lester westchnął i zaczął trzeć oczy.Był zmęczony i roz­drażniony.- Nie powiem już ani słówka.To sprawa między tobą i Jakiem.- Lester zamknął oczy i znowu wyciągnął się na kozetce.Jake usiadł na miękkim, składanym krześle.Uważnie przyglądał się Lesterowi, unikając wzroku Carla Lee, który się wolno bujał w fotelu obrotowym Ozzie’ego.Carl Lee się nie odzywał.Lester też nic nie mówił.Po trzech minutach milczenia Jake zdenerwował się wreszcie.- Kto kazał po mnie posłać? - spytał ostrym tonem.- Ja - powiedział Carl Lee.- No więc czego ode mnie chcesz?- Chcę, żebyś znów prowadził moją sprawę.- Z góry zakładasz, że chcę ją z powrotem prowadzić.- Co takiego! - Lester usiadł i spojrzał na Jake’a.- To nie prezent, który można dawać i odbierać.To umowa między tobą i adwokatem.Nie zachowuj się tak, jakbyś mi robił wielką łaskę - oświadczył Jake podniesionym głosem, wyraźnie rozzłoszczony.- Chcesz prowadzić tę sprawę? - spytał Carl Lee.- Chcesz mnie z powrotem zaangażować?- Tak.- Dlaczego?- Bo tak chce Lester.- Świetnie, w takim razie nie jestem zainteresowany tą sprawą.- Jake wstał i skierował się w stronę drzwi.- Jeśli Lester woli mnie, a ty wolisz Marsharfsky’ego, lepiej niech zostanie tak, jak jest.Jeśli nie potrafisz myśleć samodzielnie, potrzebny ci Marsharfsky.- Zaczekaj, Jake.Uspokój się! - powiedział Lester, pod­chodząc do Brigance’a.- Usiądź, proszę.Nie mam do ciebie pretensji o to, że jesteś wściekły na Carla Lee, iż cię zwolnił.Zrobił błąd.Prawda, Carl Lee?Carl Lee przypatrywał się swoim paznokciom.- Usiądź, Jake, usiądź i porozmawiajmy - zaczął Lester, prowadząc go znów w stronę składanego krzesła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl