[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na biało.Reszta domu miała ten sam kolor co zawsze, jasnobrązowy kolor starych, mocnych dębowych desek.- Co się stało? - spytała mama.W ogrodzie nigdy się nie spieszyła, gdyż było to jej sanktuarium, lecz tego dnia szykowała zasadzkę, i najważniejszy był czas.- Nie wiem - odrzekłem, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia.Mama podeszła bliżej, spojrzała w gąszcz kukurydzy porastającej granice jej królestwa i kiedy dostrzegła pomalowaną deskę, też zamarła.Im dalej od rogu domu, tym warstwa farby była cieńsza.Było oczywiste, że praca jest w toku.Ktoś malował nasz dom.- To Trot - szepnęła mama i w kącikach jej ust zagościł lekki uśmiech.Nawet o nim nie pomyślałem, nie miałem czasu, żeby wytypować winowajcę, lecz kiedy tylko to powiedziała, i dla mnie stało się oczywiste, że to musi być on.Któż inny włóczył się cały dzień po podwórku, gdy my tyraliśmy w polu? Któż inny pracowałby w tak żałosnym tempie? I kto byłby na tyle głupi, żeby bez pozwolenia malować czyjś dom?Przecież to właśnie on krzyknął na Hanka, żeby przestał mnie dręczyć, nabijać się z naszego małego, niepomalowanego domu i wyzywać nas od kmiotów.Trot przyszedł mi wtedy na ratunek.Tylko skąd wziął pieniądze na farbę? I w ogóle po co to robił? W głowie kłębiły mi się dziesiątki pytań.Mama cofnęła się i wyszła z ogrodu.Podeszliśmy do narożnika domu i przyjrzeliśmy się farbie.Jeszcze pachniała i była chyba lepka.Mama potoczyła wzrokiem po podwórzu.Trot gdzieś przepadł.- Co zrobimy? - spytałem.- Nic, przynajmniej na razie.- Czy mama komuś o tym powie?- Porozmawiam z tatą.Tymczasem zachowajmy to dla siebie.- Mówiliście, że to niedobrze, kiedy chłopcy mają tajemnice.- Tylko wtedy, kiedy mają je przed rodzicami.Napełniliśmy warzywami dwa kosze i załadowaliśmy je do pikapu.Mama prowadziła mniej więcej raz w miesiącu.Oczywiście dawała sobie radę, ale za kierownicą czuła się dość nieswojo.Teraz też ścisnęła ją kurczowo, kilka razy nacisnęła pedał sprzęgła, potem pedał hamulca, wreszcie przekręciła kluczyk w stacyjce.Szarpnęło nas na wstecznym, a kiedy stary pikap zakręcił, nawet się roześmialiśmy.Kiedy odjeżdżaliśmy, zobaczyłem Trota leżącego pod ciężarówką Spruillów: obserwował nas zza tylnego koła.Cała wesołość minęła, gdy dojechaliśmy do rzeki.- Trzymaj się, Luke - powiedziała mama z przerażeniem w oczach, redukując biegi i pochylając się nad kierownicą.Trzymać się? Ale czego? Most był wąski, jednopasmowy i nie miał barierek.Gdyby z niego zjechała, poszlibyśmy na dno.- Dasz radę, mamo - odrzekłem bez większego przekonania.- Oczywiście, że dam.Przejeżdżałem z nią tędy kilka razy i każdy przejazd dostarczał mi niezapomnianych wrażeń.Jechaliśmy wolniutko, bojąc się spojrzeć w dół.Wstrzymywaliśmy oddech dopóty, dopóki tylne koła pikapu nie wtoczyły się na bitą drogę.- Dobra robota - powiedziałem.- Łatwizna.- Mama w końcu odetchnęła.Początkowo ich nie dostrzegłem, ale kiedy podjechaliśmy bliżej chaty, w bawełnianym gąszczu na krańcu pola zobaczyłem kilka słomkowych kapeluszy.Nie wiedziałem, czy nas słyszeli, w każdym razie nie przestali zbierać.Zaparkowaliśmy tuż przed gankiem i samochód utonął w kłębach pyłu.Zanim zdążyliśmy wysiąść, z ganku zeszła pani Latcher, nerwowo wycierając ręce w ścierkę.Zdawało się, że mówi do siebie, i miała bardzo niespokojną twarz.- Dzień dobry, pani Chandler - powiedziała, rozglądając się na boki.Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nigdy nie mówi mamie po imieniu.Była od niej starsza i miała co najmniej o sześcioro dzieci więcej niż ona.- Jak się masz, Darlo.Przywieźliśmy trochę warzyw.Stanęły naprzeciwko siebie.- Dobrze, że pani przyjechała - odrzekła spiętym głosem pani Latcher.- Co się stało?Pani Latcher zerknęła na mnie, ale natychmiast przeniosła wzrok z powrotem na mamę.- Potrzebuję pomocy.Chodzi o Libby.Ona rodzi.- Rodzi? - powtórzyła mama, udając, że jest kompletnie zaskoczona.- Tak, ma bóle.- W takim razie trzeba wezwać lekarza.- Nie, nie, tylko nie to.Nikt nie może się o tym dowiedzieć.Nikt.Musimy zachować to w tajemnicy.Przycupnąłem za pikapem, żeby mnie nie widziała.Pomyślałem, że jeśli się schowam, pani Latcher powie coś więcej.Zanosiło się na dużą aferę i nie chciałem niczego przegapić.- Tak nam wstyd - powiedziała łamiącym się głosem.- Nie chce nam powiedzieć, kto jest ojcem, ale teraz to nieważne.Oby tylko urodziła.- Potrzebujecie lekarza.- Nie, pani Chandler.Nikt nie może się o tym dowiedzieć.Jeśli przyjedzie lekarz, dowie się całe hrabstwo.Musi pani zachować to dla siebie.Może mi pani to obiecać?Biedaczka omal się nie rozpłakała.Desperacko próbowała zachować w tajemnicy coś, o czym od wielu miesięcy trąbiło całe miasto.- Chodźmy do niej - powiedziała mama, nie odpowiadając na pytanie i ruszyły w stronę ganku.- Luke, zostań przy samochodzie - rzuciła przez ramię.Kiedy tylko zniknęły w środku, obszedłem chatę i zajrzałem do pierwszego okna, jakie zobaczyłem.Maleńki pokój, stare, brudne materace na podłodze.Zza sąsiedniego okna dobiegły mnie ich głosy.Zamarłem i wytężyłem słuch.Tuż za mną zaczynało się pole.- Libby, to jest pani Chandler.Przyszła ci pomóc.Libby wyszlochała coś, czego nie zrozumiałem.Chyba bardzo ją bolało.A potem dodała:- Tak mi przykro.- Wszystko będzie dobrze - pocieszała ją pani Latcher.- Kiedy zaczęły się bóle?- Godzinę temu.- Tak się boję, mamo - powiedziała Libby, tym razem znacznie głośniej.W jej głosie nie było nic oprócz przerażenia.Mama i pani Latcher próbowały ją uspokoić.Ponieważ nie byłem już nowicjuszem w przedmiocie kobiecej anatomii, kusiło mnie, żeby zobaczyć dziewczynę w ciąży.Ale jej szloch dochodził tuż zza okna i gdyby przyłapano mnie na podglądaniu, tata darłby ze mnie pasy przez tydzień.Samowolne oglądanie rodzącej kobiety było bez wątpienia grzechem największego kalibru.Mógłbym nawet od tego oślepnąć.Mimo to nie zdołałem się powstrzymać.Przykucnąłem i wślizgnąłem się niemal pod parapet.Zdjąłem kapelusz i właśnie powolutku się prostowałem, gdy wtem pół metra od mojej głowy grzmotnęła ciężka gruda ziemi.Roztrzaskała się o ścianę z takim hukiem, że zadygotały spróchniałe deski, a kobiety aż pisnęły ze strachu.W policzek uderzyły mnie kawałki ziemi.Błyskawicznie padłem na trawę i odturlałem się od okna.Potem wstałem i popatrzyłem w stronę pola.Dwa rzędy bawełnianych krzewów dalej zobaczyłem Percy’ego Latchera.W jednej ręce trzymał nową grudę ziemi, a w drugiej grudę trzecią, którą celował prosto we mnie.- To pani syn - powiedział czyjś głos.W oknie mignęła głowa pani Latcher.Jeszcze raz zerknąłem na Percy’ego, jak opętany pognałem do pikapu, wskoczyłem do szoferki i podkręciłem szybę.Czekałem na mamę.Percy zniknął na polu.Wiedziałem, że dzień pracy zaraz dobiegnie końca, i chciałem stamtąd odjechać, zanim do domu ściągną pozostali Latcherowie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]