[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Przeklęta kolejka! — mruczał.— Już ja jej dam radę.Postanowił przełamać trudności.I oto dzisiejszej nocy wrócił promieniejący.— Znalazłem, szefie! — wołał z daleka.— Znalazłem właściwy kąt nachylenia.Umykał mi, wyślizgiwał się, ale go mam.— Masz go? A więc szybko do dzieła, Zorbo.Czego ci trzeba?— Jutro z samego rana muszę wybrać się do miasta i zakupić potrzebny sprzęt: grubą stalową linę, gwoździe i haki.Wrócę, zanim zauważysz, żem wyjechał.Rozpalił szybko ogień, przygotował posiłek, jedliśmy i piliśmy z apetytem.Obydwaj napracowaliśmy się porządnie.Nazajutrz rano odprowadziłem Zorbę do wioski.Jak ludzie rozsądni i praktyczni podzieliliśmy między siebie pracę w kopalni.Schodząc w dół, Zorba potknął się o kamień, który zaczął się staczać.Zorba przystanął oniemiały ze zdumienia, jakby po raz pierwszy w życiu oglądał takie zjawisko.Spojrzał na mnie i w jego oczach zauważyłem cień lęku.— Widziałeś, szefie? — powiedział wreszcie.— Kiedy kamienie toczą się w dół, ożywają.Nie odpowiedziałem, rozsadzała mnie radość.Tak właśnie wielcy poeci dostrzegają każdą rzecz po raz pierwszy.Co ranka odkrywają świat, a właściwie nie odkrywają go, lecz tworzą.W oczach Zorby tak jak i w oczach ludzi pierwotnych wszechświat jawił się jak zwarta bryła: twarde sfery gwiazd ocierają się o niego, morze odbija się od jego skroni.Zorba odczuwał bez zniekształcającego pryzmatu rozsądku istnienie ziemi, wody, zwierząt i Boga.Pani Hortensja była uprzedzona o naszym przybyciu i oczekiwała nas w przedsionku, umalowana, upudrowana, zaniepokojona.Wystroiła się jak wiedźma na sabat.Muł stał już przed furtką, Zorba wskoczył na niego i ujął lejce.Stara syrena zbliżyła się nieśmiało i dotknęła pulchną dłonią piersi muła, jakby chciała zatrzymać swego miłego, żeby nie odjeżdżał.— Zorbo.— zagruchała i uniosła się na palcach.— Zorbo.Odwrócił twarz.To miłosne gruchanie na środku ulicy nie przypadło mu do gustu.Kiedy biedna Hortensja zobaczyła jego oczy, przeraziła się, jednak nadal trzymała błagalnie rękę na piersi muła.— Czego chcesz? — spytał Zorba zirytowany.— Zorbo — prosiła.— Bądź rozsądny.Nie zapomnij o mnie, Zorbo, bądź grzeczny.Potrząsnął w milczeniu lejcami.Muł ruszył w drogę.— Szczęśliwej drogi, Zorbo! — zawołałem.— Trzy dni, słyszysz? Nie dłużej.Odwrócił się i pomachał swoją wielką łapą.Stara syrena płakała, a łzy żłobiły bruzdy w pudrze.— Masz moje słowo, szefie.To wystarczy? Do zobaczenia!Zniknął w gęstwinie drzew oliwkowych.Hortensja płakała, śledząc wzrokiem to przebłyskujący przez srebrne listowie, to znikający jaskrawy, czerwony pled, który położyła na grzbiecie muła, żeby jej miły miał wygodną jazdę.Potem nawet i to zniknęło.Hortensja rozejrzała się dookoła, jakby świat opustoszał.Nie wróciłem na wybrzeże.Poszedłem w góry.W chwili gdy wstępowałem na górską ścieżkę, usłyszałem dźwięk trąbki.To wiejski listonosz obwieszczał swoje przybycie.— Panie! — zawołał wymachując ręką.Zbliżył się do mnie i wręczył mi plik dzienników, czasopism oraz dwa listy.Jeden schowałem natychmiast do kieszeni, chciałem przeczytać go wieczorem, kiedy dzień się kończy, a myśli uspokajają.Wiedziałem, kto go napisał, i odsuwałem chwilę radości, aby przedłużyć przyjemność oczekiwania.Drugi poznałem po egzotycznych znaczkach i zdecydowanym charakterze pisma o kanciastych literach.Wysłał go z Afryki mój dawny kolega z ławy szkolnej Karajannis, który przebywał teraz niedaleko Tanganiki.Był to porywczy, dziwny chłopak, czarnowłosy, z białymi, ostrymi zębami — jeden nawet wystawał mu z ust jak u dzika.Nigdy nie mówił, tylko krzyczał, nie dyskutował, lecz kłócił się.Już w młodości opuścił ojczystą Kretę, gdzie jako ksiądz był profesorem teologii.Przyczyną tego stał się romans, jaki nawiązał z jedną ze swych uczennic.Zobaczono ich, gdy się całowali na polu, i plotka rozeszła się od razu.Tego samego dnia Karajannis zrzucił sutannę i wsiadł na statek.Pojechał do swego wuja, przebywającego w Afryce, tam rzucił się w wir pracy, założył fabrykę powrozów i dorobił się majątku.Od czasu do czasu pisywał do mnie i zapraszał do siebie na pół roku.Otwierając każdy list, zanim jeszcze zdążyłem go przeczytać, czułem jakiś potężny, unoszący mi włosy na głowie wiew, bijący z licznych, zawsze zeszytych sznurkiem kartek.Wciąż zamierzałem jechać do Afryki i nigdy nie wprowadzałem zamiaru w czyn.Zboczyłem ze ścieżki, przysiadłem na jednym z kamieni i pogrążyłem się w lekturze.“Kiedyż wreszcie, ślimaku uczepiony greckiej skały, zdecydujesz się zjawić tutaj.Przypuszczam, że jak wszyscy Grecy stałeś się bywalcem knajp.Wyżywasz się w tawernach, tak samo zresztą jak w swoich książkach, pielęgnowaniu obyczajów i w swojej sławetnej ideologii.Dzisiaj jest niedziela, nie mam nic do roboty, siedzę u siebie we własnej posiadłości i myślę o Tobie.Słońce pali jak piec hutniczy.Ani kropli deszczu.Tu pada tylko w kwietniu, w maju i w czerwcu, ale za to wtedy istny potop.Żyję samotnie i to mi odpowiada.Mieszka tu wprawdzie niemało Greków, ale nie chcę oglądać ich na oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]