[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech da swoje błogosławieństwo, a ja dam ci mój podarek.Przynieś też pieczone prosię i wino, trzeba uczcić godnie to zdarzenie".Wróciwszy do domu wieczorem, dziadek uszczknął ze stoczonych przez korniki drzwi drzazgę, ot taką, nie większą niż ziarnko ryżu, owinął kawałkiem waty, pokropił odrobiną oliwy i czeka.Po chwili zjawia się kum w asyście popa, niosąc prosię.Pop wyciąga stułę i wygłasza słowa błogosławieństwa.Dziadek uroczyście wręcza drogocenny kawałek drzewa — i zasiadają do pieczonego prosięcia.Nie wiem, czy uwierzysz mi, szefie? Kum padł krzyżem przed drzazgą odłupaną z drzwi, zawiesił ją na szyi i odtąd stał się innym człowiekiem.Zmienił się do cna, poszedł w góry, połączył się ze zbrojnym oddziałem Kleftów, palił wioski niewiernych Turków, walczył nieustraszony w gradzie kul.Czegóż miałby się lękać? Miał na piersi Drzewo Krzyża Świętego, więc go się kule nie imały.Zorba wybuchnął śmiechem.— Wiara porusza góry — powiedział.— Wierzysz — i drzazga ze starych drzwi staje się przenajświętszą relikwią.Nie wierzysz — i najprawdziwsze Drzewo Krzyża Świętego jest dla ciebie tylko starymi drzwiami.Podziwiałem tego człowieka, którego umysł pracował niezawodnie i którego dusza, jakąkolwiek jej strunę byś poruszył, dźwięczała czysta nutą.— Czy byłeś kiedyś na wojnie, Zorbo?— Bo ja wiem? — odparł i spochmurniał.— Nie pamiętam.O jakiej wojnie mówisz?— To znaczy, czy walczyłeś za ojczyznę?— Nie gadaj o tym ze mną.To bzdura, z którą skończyłem już dawno, i postarałem się jak najdokładniej zapomnieć.— Nazywasz to bzdurą, Zorbo? Jak ci nie wstyd tak mówić o ojczyźnie?Podniósł głowę i patrzył na mnie.Leżałem wyciągnięty na łóżku, a tuż nade mną płonęła lampka oliwna.Patrzył na mnie długą chwilę surowo, wreszcie szarpiąc wąsy powiedział:— A jednak jesteś za przeproszeniem naiwny, szefie! Jak belfer! Moje słowa idą, wybacz mi, na wiatr.— Jak to? — zaprotestowałem.— Bardzo dobrze cię rozumiem, Zorbo.— Zgoda, ogarniasz rozumem.Stwierdzasz: “To jest dobre, a to złe, tak jest, a tak nie jest, masz rację albo jej nie masz".I co z tego? Gdy mówisz, patrzę na twoje ramiona, nogi, piersi.I co widzę? One milczą, jakby nie miary w sobie ani kropli krwi.W jaki sposób chcesz więc rozumieć? Tylko głową?— Nie wykręcaj się, Zorbo! — rzekłem, żeby go rozzłościć.— Odpowiedz wyraźnie.Mam wrażenie, że ojczyzna nie obchodzi cię zbytnio, ty drabie!Wściekły uderzył pięścią w ścianę, aż zabrzęczały blaszane bańki.— Człowiek, którego widzisz przed sobą — krzyknął — własnymi włosami wyhaftował bazylikę Świętej Zofii i nosił przy sobie, tu, na piersiach, jak talizman! Tak, haftowałem ją tymi łapskami i tymi włosami, które były jeszcze wtedy kruczoczarne.Ja, ten sam, którego słuchasz, jestem owym zuchem, który wraz z Pavlosem Melasem przemierzył góry i wąwozy; byłem jak wielkolud wyższy niż dom, prawdziwy smok.Odziany w szarawary, w czerwonym fezie ze złotą frędzlą, w butach, które dudniły po skałach, jakby przechodził cały oddział kawalerii, z ładownicami i pistoletami, uzbrojony w jatagan, byłem cały jak zakuty w stal, żelazo i srebro.O, popatrz tu i tu.Popatrz tu.Tu!Rozpiął koszulę i zsunął spodnie.— Poświeć! — powiedział.Przysunąłem lampkę i ujrzałem chude, ogorzałe ciało pokłute jak sito, poryte bliznami po głębokich ranach, szramami po cięciach szablą.— Spójrz teraz z drugiej strony! Odwrócił się i pokazał plecy.— Z tyłu nie ma nawet draśnięcia.Rozumiesz, co to znaczy? Zabierz kaganek!Wciągnął spodnie i koszulę, znowu siadł na łóżku.— Bzdury! — wrzeszczał rozwścieczony.— Hańba! Kiedyż wreszcie, mój stary, człowiek stanie się naprawdę człowiekiem? Nosimy spodnie, podkoszulki, kapelusze, ale wciąż jeszcze jesteśmy wałachami, mułami, wilkami, lisami, wieprzami.Stworzeni jesteśmy jakoby na obraz i podobieństwo Boga! Kto? My? Co za bzdura!Zdawało się, że Zorbę ogarnęły jakieś straszliwe wspomnienia.Wpadał w coraz większy gniew i mełł w swych dziurawych i chwiejących się zębach niezrozumiałe słowa.Wstał, porwał dzban z wodą i pił ją wielkimi haustami.Po tym otrzeźwiał, uspokoił się.— Gdziekolwiek byś mnie dotknął — powiedział — urazisz.Cały jestem jedną bolesną blizną.Mówisz o kobietach? Ja, kiedy czułem, że jestem prawdziwym mężczyzną, ani na nie spojrzałem.Poświęcałem im tyle uwagi, ile kogut kurze, potem szedłem dalej.“Przebrzydłe drapieżne kuny — mówiłem — chcą wyssać ze mnie całą moją siłę! Niech się każą wypchać!"Zdjąłem więc ze ściany karabin i ruszyłem! Wstąpiłem do partyzantki.Pewnego dnia o zmierzchu dotarłem do jakiejś bułgarskiej wioski i ukryłem się w oborze.Dom należał do popa — zaciekłego komitadżi, dzikiego krwiopijcy.W nocy ściągał sutannę, przebierał się za pastucha i uzbrojony napadał na greckie wioski.Wracał przed świtem, obmywał błoto pomieszane z krwią i odprawiał mszę świętą.Kilka dni przed moim przybyciem zabił greckiego nauczyciela, śpiącego spokojnie we własnym łóżku.Wszedłem więc do obory popa, kładę się na wznak na kupie nawozu za dwoma wołami i czekam.Pod wieczór mój pop przyszedł nakarmić swoje bydlęta.Wyskoczyłem z ukrycia, rzuciłem się na niego i zarżnąłem jak barana.Obciąłem mu uszy i włożyłem do kieszeni.Miałem, widzisz, kolekcję bułgarskich uszu.Wziąłem więc uszy popa i poszedłem sobie.Po kilku dniach w samo południe przyszedłem znowu do tej samej wioski przebrany za handlarza.Zostawiłem broń w górach i zszedłem w dolinę, aby kupić chleb, sól, buty dla naszych chłopaków.Przed jakąś chatą zobaczyłem piątkę czarno ubranych, bosych dzieciaków, które trzymały się za ręce i żebrały.Trzy dziewczynki i dwóch chłopców.Najstarszy nie miał więcej niż dziesięć lat.Starsza dziewczynka trzymała na rękach najmłodsze niemowlę, całowała je i pieściła, żeby nie płakało.Nie wiem, dlaczego, ale chyba z bożego natchnienia postanowiłem do nich podejść.“Czyimi dziećmi jesteście?" — zapytałem po bułgarsku.Najstarszy chłopiec podniósł swoją głowinę: “Popa, którego zarżnięto kilka dni temu w oborze" — odparł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]