[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tej samej chwili dwaj żołnierze uklękli na ścieżce.Jeden z rę-249kami przyciśniętymi do brzucha przewrócił się na bok.Materiał munduru momentalnienasiąkł świeżą krwią, czerwone krople kapały na ścieżkę. Szeolici! wycharczał oficer na widok migających wśród liści sylwetek wro-gów. Zmierć Synom Gehenny! ryknęli Harab Serapel, a ich krzyk utonął w gwiz-dach pocisków. Uciekają, banda tchórzy! Za nimi! Zaniesiemy Baalowi łby martwych Szeolitów! Szeol trupy! zawyli Kruki.* * *Komandosi Królestwa dobiegli do niewielkiej polany.Zdążyli tylko zwolnić przedwypadnięciem na otwartą przestrzeń, gdy po drugiej stronie pojawiły się sylwetki HarabSerapel.Nie kilka, tak jak przedtem.Całe mnóstwo.Strzelanina wybuchła w tej samej chwili.Kryjący się za pniami drzew, w gorączko-wo wyszukiwanych wykrotach i jamach Głębianie i skrzydlaci nie dbali już, czy przeży-ją.Pragnęli tylko zabrać ze sobą w ciemność jak najwięcej wrogów.To nie była bitwa,250lecz bezładna kotłowanina.Pociski wyły, ale ranni i umierający padali na ziemię bez ję-ku.Ci, którzy zachowali resztki sił i świadomości, strzelali, aż ogarnął ich mrok.%7ływi,którym zabrakło amunicji, roztrzaskiwali sobie czaszki, używając broni jako maczug,rzucali się na siebie z nożami albo, ogarnięci szaleństwem, z gołymi rękami.Tafti zamachnął się i grzmotnął w twarz krępego Kruka krótkim, poręcznym ka-rabinkiem typu cherub.Usłyszał trzask miażdżonych kości, a ciało wroga przeleciałow powietrzu, łamiąc dwa cienkie drzewka.Spróbował załadować nowy magazynek, lecznie zdążył.Kolejny wyrosły jak spod ziemi Kruk dzgnął go w brzuch bagnetem.Taftiryknął i z całej siły wbił lufę karabinu Głębianinowi w bok, nisko, pod żebra.Potęgaciosu wgniotła tępy przedmiot głęboko w ciało.Harab zawył, osunął się na kolana.Taftiprzez chwilę widział jego odsłonięte w grymasie cierpienia krótkie kły i oczy w kolorzewiosennego nieba.Potem wszystko zaczęła przesłaniać czerwona mgła, a ziemia nagleprzekręciła się o dziewięćdziesiąt stopni i uderzyła dowódcę Synów Gehenny w twarz.Remuel wyszarpnął nóż z trzewi Głębianina.Drugi rzucił się na niego, zanim aniołzdążył się obrócić.Remuel wywinął się błyskawicznie, bagnet Kruka dzgnął tylko mun-dur pod pachą komandosa i ledwo zadrasnął skórę.Szeolita chwycił uzbrojoną rękę251wroga i szarpnął potężnie do tyłu, wyrywając mu ramię ze stawu.Głębianin wydał z sie-bie coś w rodzaju stłumionego kaszlnięcia czy jęku, twardo próbując podciąć aniołowinogi.Remuel uskoczył, z zamachu wyprowadził kopniecie.Harab, ciśnięty jak piłka,nabił się plecami na świeżo rozdarty pniak.Charknął krótko i znieruchomiał.Oficer Kruków uderzył o siebie głowami dwóch Szeolitów.Obaj byli ranni.Jedenmiał strzaskaną nogę i okrwawione skrzydło, drugi właściwie dogorywał, postrzelonyw pierś.Kruk cisnął ich obu na ziemię.Nawet się nie skrzywił, kiedy ranny w nogękomandos wbił mu bagnet głęboko w łydkę i zawisł na nim.Głębianin kopnął anioław podbródek, z zadowoleniem przyjmując chrobot pękającego karku.Wizg skrzydeł byłostatnią rzeczą, którą usłyszał.Erel spadł mu na plecy i jeszcze zanim oficer Krukówzdążył upaść, sprawnym ruchem poderżnął mu gardło.Obaj runęli na ziemię.Aniołpodniósł się, krzywiąc, bo trup, padając, przygniótł mu rozdarte pociskiem udo.Rana,pomimo prowizorycznego opatrunku uciskowego, krwawiła potężnie, więc Erel, pewny,że to jego ostatnia bitwa, poderwał się w górę, żeby dopaść jeszcze kilku wrogów, za-nim straci siły.W powietrzu kotłowali się, walcząc zażarcie, ci, którzy nie mogli chodzićz powodu ran, lecz wciąż mieli dość zaciekłości i energii, żeby zabijać.Co chwila ktoś252spadał z furkotem połamanych lotek lub trzepotem poszarpanych skórzastych skrzydeł.Wczepieni w siebie przeciwnicy tworzyli dziwaczne kłęby ciał, piór i porwanych strzę-pów mundurów, najeżone metalem, broczące deszczem krwawych kropel jak szalonechmury gradowe.Ich cienie przesuwały się po ziemi, zaglądając w obojętne, szklisteoczy trupów.Niedobitki Szeolitów i Synów Mroku zaciekle zadawały sobie śmierć.Bitwa trwała.Woda, płynąca korytem pobliskiego strumienia, zaczęła nieść w sobieczerwone smugi krwi.* * *Drago wiedział już, że nie zdąży.W lesie panowała cisza, jakaś głucha i wibrują-ca.Komandos słyszał ptaki, szelest liści, czuł podmuchy wiatru, lecz przez to wszystkoprzebijała martwota, która przyprawiała go o dreszcz lęku.Powoli, z początku ledwowyczuwalnie, z zapachem ziemi i butwiejących liści zaczęła się mieszać inna woń.Dra-go dobrze ją znał.Zapach krwi.Wtedy zrozumiał, że jest za pózno.Zwolnił kroku.Nie łudził się już, mimo to szedł dalej.Zauważył pierwsze ślady starcia, połamane ga-łązki, pnie pokaleczone kulami, poszycie zryte podeszwami butów.I krew.Czerwone,253krzepnące plamy na liściach, mchu, zdzbłach trawy.Gamerin zadrżał.Chłód wkradałsię wolno do jego serca.Rdzawych plam było coraz więcej.Deptał po nich.Wsiąkaływ ziemię, tworząc różowawe kałuże, niemile chlupoczące przy każdym kroku.Zmie-niały podmokły brzeg strumyka w krwawe bagno.Drago wyszedł na niewielką polan-kę.Zamarł przy granicy ostatnich drzew, a potem krok za krokiem zaczął ją okrążać.Twarz miał ściągniętą, lecz spokojną, szarą jak płótno.Całą przesiekę zaściełały tru-py.Skrzydlaci i Głębianie, odziani w czarne i oliwkowe mundury, teraz zbrązowiałe doskrzepłej krwi, leżeli zgodnie obok siebie, często czule objęci, szczerząc do siebie zębyw upiornym, śmiertelnym grymasie.Martwe zrenice wpatrywały się w przestrzeń jakbyz wyczekiwaniem.Kilku ponabijanych na ułamane pnie drzewek zesztywniałow osobliwych pozach, niczym aktorzy jakiegoś koszmarnego spektaklu.Jeden martwyKruk klęczał z czołem opartym o omszały głaz, zgięty w parodii modlitewnego pokło-nu, sinymi ustami dotykając kamienia, jak gdyby szeptał skargi czy sekrety.Drago trąciłgo butem.Trup wolno przewrócił się na bok.Zamiast twarzy miał maskę z zakrzepłejkrwi i błota.Obok pnia dorodnego grabu leżał Tafti, oplatany własnymi wnętrznościami.Wyglądał groteskowo, jakby przysnął podczas wykonywania egzotycznego tańca z wę-254żami.Drago podszedł do niego, przewrócił na wznak i delikatnie zamknął mu powieki.Nieopodal leżał Remuel.Gamerin zdołał go poznać po niebieskich włosach, zlepionychw jeden kłąb z liśćmi, igliwiem i zakrzepłą krwią, bo twarz przyjaciela zmieniła sięw miazgę mięsa i kości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]