[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jasne było, że nadeszła dla niego najbardziej interesująca chwila.Uznałem, że nie czas teraz na żadne próby, i wyciągnąłem przed siebie ręce.Alf obmacał je i zatrzasnął na nich kajdanki.Potem wyszedł i przyniósł mi śniadanie.Blisko dwie godziny później ten drugi zjawił się znowu, wciąż demonstracyjnie trzymając w ręce nóż.Wskazał na drzwi.- Chodź - powiedział.Było to jedyne słowo, jakie od niego usłyszałem.Ruszyłem naprzód, mając niezbyt miłą świadomość, że w moje plecy wymierzone jest ostrze noża.Zeszliśmy kilka pięter w dół, minęliśmy hali.Na ulicy czekały dwie ciężarówki pełne ludzi.Przy tylnej klapie jednej z nich stał Coker z dwoma towarzyszami.Przywołał mnie ruchem ręki.Bez słowa przeciągnął mi pod ramionami łańcuch, zakończony z obu stron rzemiennymi paskami.Jeden pasek był już zapięty wokół przegubu lewej ręki barczystego ślepca stojącego obok, drugi zapiął wokół prawej ręki równie potężnego osobnika, znalazłem się więc między nimi.Widać było, że postanowili unikać zbędnego ryzyka.- Na pańskim miejscu nie próbowałbym żadnych kawałów - przestrzegał mnie Coker.- Niech pan postępuje z nimi jak należy, a oni pana nie skrzywdzą.Wszyscy trzej wgramoliliśmy się z trudem do pudła i obie ciężarówki ruszyły.Zatrzymaliśmy się nie opodal Swiss Cottage i wysiedliśmy.W polu widzenia było około dwudziestu osób wędrujących bez celu wzdłuż rynsztoków.Na odgłos silników wszyscy zwrócili się ku nam z wyrazem niedowierzania na twarzach i niby części jednego mechanizmu zaczęli sunąć ku nam, coś tam, pełni nadziei, wołając.Kierowcy krzyknęli nam, żebyśmy uciekali.Cofnęli wozy, zawrócili i odjechali w tę samą stronę, z której przybyliśmy.Zbliżający się ludzie stanęli jak wryci.Kilku z nich krzykiem usiłowało zatrzymać ciężarówki, reszta w milczeniu podjęła beznadziejną wędrówkę.O jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stała kobieta.W ataku histerii zaczęła walić głową o mur.Chwyciły mnie mdłości.Zwróciłem się do moich towarzyszy.- Od czego chcecie zacząć? - spytałem.- Od kwatery - odezwał się jeden.- Musimy mieć jakiś nocleg.Pomyślałem, że tyle przynajmniej muszę dla nich zrobić.Nie mogłem wymknąć się i zostawić ich po prostu na ulicy.Skoro już do tego doszło, musiałem znaleźć dla nich ośrodek, swego rodzaju sztab, kwaterę główną, no i dopomóc im stanąć na nogi.Potrzebne było jakieś miejsce, gdzie można by magazynować żywność, jeść i gdzie wszyscy mogliby być razem.Policzyłem ich.Pięćdziesiąt dwie osoby, z tego czternaście kobiet.Najlepiej chyba znaleźć jakiś hotel.W ten sposób oszczędzi się kłopotu ze zdobywaniem łóżek i pościeli.Znaleźliśmy w końcu elegancki pensjonat, utworzony z czterech przylegających do siebie domów jednorodzinnych.Miejsca było tu pod dostatkiem.Wewnątrz zastaliśmy jakie pół tuzina osób.Bóg jeden wie, co się stało z resztą.Znaleźliśmy tę przerażoną gromadkę w jednym z hallów: starzec, niemłoda kobieta (jak się okazało, kierowniczka zakładu), mężczyzna w średnim wieku i trzy dziewczyny.Kierowniczka opanowała się na tyle, aby obrzucić nas pogróżkami, ale mimo jej surowego tonu, właściwego kierowniczkom pensjonatów, czuło się, że to czcze słowa.Starzec bezskutecznie próbował ją poprzeć, reszta tylko obracała lękliwie twarze w naszym kierunku.Oznajmiłem, że wprowadzamy się tutaj.Jeżeli się to obecnym tu osobom nie podoba, mogą sobie iść; jeśli jednak zechcą zostać i dzielić nasz los, bardzo prosimy.Mieszkańcy pensjonatu nie zdradzali zachwytu.Wyglądało na to, że mają gdzieś ukryte zapasy żywności, którą wcale się nie chcą dzielić.Kiedy zrozumieli, że mamy zamiar zgromadzić tu znacznie większe zapasy, zmienili wyraźnie ton i gotowi już byli pogodzić się z sytuacją.Doszedłem do wniosku, że muszę zostać ze swoim oddziałem przez dzień lub dwa, żeby zaopatrzyć go jak należy.Domyślałem się, że Josella będzie się poczuwała do tego samego obowiązku wobec swojej gromady.Dobry psycholog z tego Cokera - wrobił nas w sposób bardzo pomysłowy i skuteczny.Ale potem, kiedy już wszystko będzie na dobrej drodze, urwę się i odnajdę Josellę.Przez następne dwa dni pracowaliśmy systematycznie, obrabiając pobliskie sklepy, należące przeważnie do sieci handlowej tej samej firmy, niezbyt przy tym duże.Prawie wszędzie ktoś inny był już przed nami.Część frontowa sklepów znajdowała się w opłakanym stanie.Powybijane szyby wystawowe, podłogi zaśmiecone półotwartymi puszkami i rozdartymi paczkami, których zawartość sprawiła znalazcom zawód; psująca się, cuchnąca masa zmieszana z odłamkami szkła.Ale z reguły straty były niewielkie, a szkody powierzchowne, na zapleczu bowiem znajdowaliśmy większe skrzynie całe i nienaruszone.Niełatwe to było zadanie dla ludzi ociemnianych wynosić ze sklepów ciężkie skrzynie i ładować je na ręczne taczki.Potem znów trzeba było zawieźć zdobycz na kwaterę i tam odpowiednio ulokować.Ale ludzie z godziny na godzinę nabierali wprawy.Czynnikiem najbardziej utrudniającym sprawę była konieczność mojej nieustannej obecności.Niewiele albo nic zgoła nie można było zrobić, jeżeli nie kierowałem robotą osobiście.Nie sposób też było używać do pracy więcej niż jednej brygady naraz, chociaż mogliśmy utworzyć ich ponad dziesięć.Niewiele też dało się przeprowadzić w hotelu, kiedy byłem na mieście z brygadą zaopatrzeniową.Ponadto czas, który musiałem spędzić na badaniu okolicy, był właściwie dla wszystkich innych stracony.Dwóch ludzi obdarzonych wzrokiem mogłoby zrobić nie dwa razy, lecz kilka razy więcej.Przez cały dzień od świtu byłem zbyt zajęty, żeby myśleć o czymkolwiek prócz doraźnych zadań, wieczorem zaś tak zmordowany, że zasypiałem w tej samej chwili, kiedy dotknąłem głową poduszki.Od czasu do czasu tylko mówiłem sobie: - “Jutro wieczorem będą już zaopatrzeni we wszystko, co niezbędne - przynajmniej na pewien czas.Wtedy wyrwę się stąd i odnajdę Josellę".Brzmiało to bardzo ładnie, ale codziennie mówiłem sobie: “Jutro już sobie pójdę" i z każdym dniem sprawa stawała się trudniejsza.Niektórzy z moich podopiecznych trochę się już nauczyli, ale nadal nic właściwie, poczynając od zdobywania żywności, a kończąc na otwieraniu puszek, nie mogło się odbyć bez mojej obecności i wskazówek.Zdawało mi się, że staję się potrzebny nie coraz mniej, lecz coraz bardziej.Nikt z nich nie ponosił za to winy i dlatego właśnie sytuacja była dla mnie taka trudna.Większość naprawdę robiła, co mogła.Obserwując ich czułem, że coraz bardziej niemożliwe jest, abym ich porzucił, gdyż będzie to haniebne.Sto razy dziennie przeklinałem Cokera za to, że wrobił mnie w taką kabałę, nic to jednak nie pomagało.Zastanawiałem się tylko, jak się wszystko skończy.Pierwszą zapowiedzią końca - choć się wcale w tym nie zorientowałem - było coś, co zdarzyło się czwartego lub może piątego dnia, kiedy mieliśmy właśnie wyruszyć.Jedna z kobiet zawołała z górnego piętra, że na górze jest dwoje chorych, jak jej się zdaje, bardzo ciężko.Moim psom łańcuchowym rzecz się nie podobała.- Posłuchajcie - powiedziałem im.- Mam już dość tej zabawy w kajdaniarza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]