[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potrzeba mi też nieco unguentum populeum.Reynevan przełknął ślinę w zdumieniu.Z tego, co zasłyszał, w aptece "Pod Archaniołem"Svatopluk Fraundinst winien być gościem znanym i szanowanym, a łysy aptekarz sprawiałwrażenie, jakby widział go pierwszy raz w życiu.- Unguentum jest, świeżo przyrządzone.Ale o cremor tartari trudniej ninie.Wielapotrzeba? - Dziesięć drachm.- Dziesięć? Tyle to może najdę.Poszukam.Wejdzcie, panowie, do środka.Dopiero znaczniepózniej Reynevan dowiedział się, że rytuał powitalny, z pozoru idiotyczny, miał swojeuzasadnienie.Kongregacja apteki "Pod Archaniołem" działała w głębokim utajnieniu.Jeśliwszystko było w porządku, przychodzący do apteki prosił o dwa, zawsze o dwa leki.Gdybypoprosił o jeden, znaczyłoby to, że jest szantażowany lub śledzony.Jeśliby zaś w samejaptece były zasadzka i kocioł, Benesz Kejval ostrzegłby tym, że miałby tylko połowę którejśz żądanych ilości.Za sklepową ladą, za dębowymi drzwiami, kryła się właściwa apteka - ztypowym dla apteki wyposażeniem: nie brakowało ani szafy z tysiącem szufladeczek, anilicznych słojów i butli z ciemnego szkła, ani mosiężnych mozdzierzy, ani wag.U powaływisiało na sznurku wysuszone monstrum, standardowa dekoracja pracowni czarodziejskich,aptek i kuglarskich bud - syrena, pół dziewica, pół ryba, będąca w rzeczywistościspreparowaną płaszczką.Odpowiednio rozpłatana, rozpięta na desce i wysuszona rybafaktycznie nabierała "syreniego" kształtu nozdrza udawały oczy, a wyłamane chrząstki płetw -ramiona.Falsyfikaty produkowano w Antwerpii i Genui, dokąd płaszczki trafiały od kupcówarabskich lub wszędobylskich żeglarzy portugalskich.Niektóre były wykonane tak udatnie, żetylko z największym trudem dawały się odróżnić od prawdziwych morskich syren.Istniałjednak niezawodny probierz autentyczności - prawdziwe syreny były mianowicie co najmniejstokrotnie droższe od podróbek i żadnej z aptek nie było na nie stać.- Antwerpska robota - Szarlej okiem znawcy otaksował wysuszoną paskudę.- Sam kiedyśopędzlowałem kilka podobnych.Szły jak woda.We Wrocławiu, w aptece "Pod ZłotymJabłkiem", jedna wisi do tej pory.Benesz Kejval spojrzał na niego ciekawie.Jako jedyny z czarowników "Archanioła" nie byłpracownikiem uniwersyteckim.Nie studiował nawet.Aptekę zwyczajnie odziedziczył.Byłjednak niezrównanym farmaceutą i mistrzem w sporządzaniu leków - czarodziejskich izwykłych.Jego specjalnością był afrodyzjak ze sproszkowanych bedłek, orzeszkówpiniowych, kolendry i pieprzu.%7łartowano, iż po zażyciu tego specyfiku nawet nieboszczykzrywał się z mar i w podskokach pędził do burdelu.- Idzcie, panowie, do dolnej izby.Tam sąwszyscy.Czekają na was.- A ty, Beneszu? Nie idziesz?- Chciałbym - westchnął aptekarz - ale muszę stać za kontuarem.Ludzie przychodzą bezprzerwy.yle wróżę temu światu, jeśli tylu na nim chorych, zbolałych i zdanych na leki.- A może - uśmiechnął się Szarlej - to tylko hipochondria?- Wtedy wróżę temu światu jeszcze gorzej.Pospieszajcie, panowie.Aha, Reynevan! Uważajna księgi.- Będę uważał.Z apteki wychodziło się na podwórze.Zielona od mchu studnia przesycała powietrzeniezdrową wilgocią, dzielnie sekundował jej w tym ocieniający mur koślawy krzak czarnegobzu, wyrastający, rzekłbyś, nie z ziemi, lecz z kupy zbutwiałych liści.Krzak skuteczniemaskował małe drzwi.Ościeżnica była w całości niemal zasnuta pajęczynami.Grubo i gęsto.Było oczywistym, iż od lat przez te drzwi nikt nie przechodził.- Iluzja - wyjaśnił spokojnie doktor Svatopluk, zagłębiając rękę w kokonie pajęczyn.- Magiailuzoryczna.Prosta zresztą.Szkolna wręcz.Pchnięte drzwi otworzyły się do wewnątrz -razem z iluzorycznymi pajęczynami, wyglądającymi po otwarciu jak wycięty nożem kawałgrubego wojłoku.Za drzwiami były kręcone schody, prowadzące w górę.Schody były stromei tak ciasne, że wchodzący nijak nie mogli uniknąć upaprania sobie ramion tynkiem ze ścian.Po kilku minutach sapania stawało się przed kolejnymi drzwiami.Tych nikomu już niechciało się maskować.Za drzwiami była biblioteka.Pełna ksiąg.Oprócz ksiąg, zwojów,papirusów i kilku różnych dziwnych eksponatów nie było tam nic.Na nic więcej nie starczyłomiejsca.Sterty inkunabułów leżały po prostu wszędzie, nie można było kroku zrobić, by nie potknąćsię o coś takiego jak Summarium philosophicum Nicolasa Flamela, Kitab alMansuri Razesa,De expositione specierum Morienusa czy De imagine mundi Gerwazego z Tilbury.Przykażdym nieuważnym kroku boleśnie ranił kostkę okuty róg oprawy dzieła tej miary co Semitarecta Alberta Wielkiego Perspectwa Witelona czy Illustria miracula Cezarego z Heisterbachu.Starczyło niebacznie potrącić regał, a na głowę spadała w tumanie kurzu Philosophia de arteocculta Artefiusza, De universo Wilhelma z Owernii lub Opus de natura rerum Tomasza zCantimprs.W całym tym bajzlu można było niechcący wpaść na coś lub przypadkiemdotknąć czegoś, czego nie zalecało się dotykać bez zachowania nadzwyczajnej ostrożnościZdarzało się bowiem, że grymuary, traktaty o magii i spisy zaklęć rzucały czary same isamoistnie - wystarczyło niebacznie ruszyć, stuknąć, puknąć - i nieszczęście gotowe.Szczególnie niebezpieczny był pod tym względem Grand Grimoire, wielce groznymi potrafiłyokazać się też Aldaraia i Lemegeton.Już za drugą wizytą "Pod Archaniołem" Reynevan miałpecha strącić z zawalonego księgami i zwojami stołu grube tomiszcze, którym był ni mniej, niwięcej Liber de Nyarlathotep.W tej samej chwili, gdy starożytny i lepki od tłustego kurzuinkunabuł rymnął o podłogę, ściany zadrżały i eksplodowały cztery z sześciu stojących naszafie słojów z homunkulusami.Jeden homunkulus zamienił się w bezpiórego ptaka, drugi wcoś w rodzaju ośmiornicy, trzeci w szkarłatnego i agresywnego skorpiona, a czwarty wzminiaturyzowanego papieża w szatach pontyfikalnych.Zanim ktokolwiek zdołał cokolwiekprzedsięwziąć, wszystkie cztery rozpłynęły się w zieloną i obrzydliwie cuchnącą maz, przyczym karłowaty papież zdążył jeszcze wyskrzeczeć: JBeati immaculati, Cthulhu fhtagn!"Było od cholery sprzątania.Incydent większość archanielskich czarodziejów rozbawił, kilkujednak poczuciem humoru nie grzeszyło i Reynevan nie zyskał, mówiąc oględnie, zanadto wich oczach.Ale tylko jeden z magików długo jeszcze po zdarzeniu patrzył na niego wilkiem imocno dawał mu odczuć, czym jest antypatia.Tym ostatnim był, jak łatwo się domyślić,bibliotekarz i opiekun księgozbioru.- Witaj, Szczepanie.Szczepan z Drahotusz, opiekun księgozbioru, uniósł głowę znad bogato iluminowanychstronic Archidoxo magicum Apoloniusza z Tiany.- Witaj, Reynevan - uśmiechnął się.- Miłocię znowu widzieć.Dawnoś nie zachodził.Kosztowało Reynevana sporo zabiegów, by pobibliotecznej gafie uzdrowić stosunki ze Szczepanem z Drahotusz.Ale dokonał tego, i to zefektem przewyższającym oczekiwania.- To zaś - bibliotekarz podrapał się w nos palcamibrudnymi od kurzu - snadnie pan Szarlej, o którym tyle słyszałem? Powitać, powitać.Pochodzący ze starej morawskiej szlachty Szczepan z Drahotusz był zakonnikiem,augustianinem i - oczywiście - czarnoksiężnikiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]