[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ma własną jednostkę manewrową.Rosjanin zbliżał się i kapitan nieświadomie wcisnął się głębiej w cień.Zbliżał siętylko jeden.Nikt więcej nie opuścił tamtego statku.Przybysz wylądował z łatwościąobok ciągle uchylonej klapy.Przez chwilę nie wykonał żadnego ruchu.Potem odskoczyłod satelity i skierował się w stronę statku Kinsmana, który ciągle wisiał w przestrzenizaledwie kilkaset metrów dalej.Kapitan zaczął się pocić, chociaż ciemność była wyjątkowo zimna.Kosmonauta zmierzał prosto w stronę Manty. Do ciężkiej cholery! Kinsman zaklął w duchu. Pierwsza zasada bezpieczeń-stwa, ty głupi dupku: zostawić sobie wolną drogę odwrotu!Wyskoczył jak z procy i zaczął szybować w stronę swojego statku.To było jak kosz-mar lecieć przez pustkę z agonalną powolnością i widzieć, jak kosmonauta pędziw przodzie.Tamten spostrzegł go, gdy tylko opuścił satelitę i oświetliło go światłosłońca.Przez moment patrzyli na siebie.Trwali w bezruchu kilkaset metrów jeden od dru-giego. Trzymaj się z daleka od mojego statku krzyknął, chociaż wiedział, że radiotamtego pracuje na innej częstotliwości.Jakby na potwierdzenie tego, kosmonauta położył dłoń na brzegu wejścia do Mantyi zajrzał do wnętrza.Kinsman poruszył rękami i nogami, by zwiększyć swoją prędkość.Ciągle jednak poruszał się diabelnie powoli.Nagle przypomniał sobie klucze, które za-brał z satelity.Bez jednej myśli cisnął nimi w intruza.Odrzut zakręcił nim dziko, wytrącającz równowagi.Ziemia przesunęła się mu przed oczami, potem gwiazdy przemknęływ zawrotnym tempie.Zdołał jednak dostrzec, że klucze posypały się metalowym desz-156czem na kosmonautę.Większość z nich chybiła i bezgłośnie zniknęła w pustce kosmo-su.Ale jeden trafił w hełm.Uderzył wystarczająco mocno, by wstrząsnąć człowiekiemw skafandrze:Kinsman na chwilę stracił z oczu Mantę.Dzielnie walczył, żeby odzyskać równowa-gę.W końcu gwiazdy przestały mu migać przed oczami.Obrócił się i ponownie zoba-czył swój statek.Wprawdzie do góry nogami, ale nie miało to znaczenia.Intruz ciągle trzymał dłoń na obrzeżu włazu.Jego druga ręka pocierała hełmw miejscu, gdzie trafił klucz.W zadziwiający sposób przypominał małego chłopca,który pociera guza nabitego przed chwilą. To oznaczało: nie wolno, obcy zamruczał Kinsman. Wejście wzbronione.Własność Stanów Zjednoczonych.Uwaga, zły pies! Następnym razem rozłupię ci hełmna pół.Przybysz obrócił się lekko i sięgnął po jeden z elementów wyposażenia, przycze-piony do pasa.Dziwacznie wyglądające narzędzie pojawiło się w jego dłoni.Kinsmandryfował bezradnie i patrzył, jak kosmonauta sięga po jego pępowinę i przykłada na-rzędzie do pęku przewodów.Poleciały iskry. Nóż elektryczny! On próbuje przeciąć moje przewody.Zabije mnie! krzyczałw myślach.Jakby ogarnięty szaleństwem, zaczął wspinać się po swej długiej linie.Dłoń za dło-nią.Wszystko, co mógł dostrzec, wszystko, o czym mógł myśleć, to był błyskający pło-mień wżerający się w jego linię życia.W krańcowej desperacji szarpnął potężnie obiema rękami za pępowinę.Pociągnąłdziko raz jeszcze i zobaczył, jak fale wywołane przez jego pociągnięcia biegną wzdłużliny.Intruz nagle odczuł, jak przewody targnęły się gwałtownie w jego ręku.Nóż wyle-ciał mu z dłoni.Obydwaj ruszyli natychmiast.Kosmonauta usiłował odzyskać nóż elektryczny.Kinsman rzucił się od razu dowłazu Manty.Magnetyczne buty przylgnęły do powierzchni, a on chwycił obiema rę-kami klapę wejścia. Do środka, zatrzasnąć i wynosić się stąd, do diabła pomyślał.Jednak nie zrobił żadnego ruchu.Patrzył na kosmonautę dryfującego około dwu-dziestu metrów od niego i spokojnie szacującego sytuację. Ten sukinsyn usiłuje mnie zabić!Przysiadł jak kot na brzegu włazu i skoczył na wroga.Kosmonauta sięgnął do wy-łącznika silników, lecz Kinsman już uderzył o niego i razem zaczęli koziołkować w prze-strzeni walcząc zaciekle.Była to nieziemska szamotanina.Ludzka furia w nieskończeniespokojnej, utkanej gwiazdami ciemności.Nie było słychać żadnego dzwięku prócz wła-snych ciężkich oddechów i trzasków uderzających o siebie ramion i nóg.157Wytoczyli się z cienia statku i dostali się pod bolesne promienie Słońca.Kinsmanchwycił z premedytacją wąż łączący hełm kosmonauty ze zbiornikiem tlenu.Zawahałsię na moment i spojrzał do wnętrza plastikowej osłony.Zobaczył tylko tył głowy okrytyciemną, skórzaną pilotką.Jednym okrutnym szarpnięciem wyrwał przewód powietrza.Wielkim świadomym wysiłkiem rozwarł szeroko szczęki, zaciśnięte dotychczas.Trząsł się cały, a po ciele spływał mu zimny pot.Ujrzał twarz swego ojca.Usłyszał jak, mówi: Zrobią z ciebie zabójcę! Wojsko istniejepo to, by zabijać.Zwolnił śmiertelny uścisk, w którym trzymał nieprzyjaciela.Dwie ludzkie formyodpłynęły powoli od siebie.Martwy kosmonauta obrócił się powoli, gdy Kinsman prze-suwał się obok.Słońce świeciło jasno i docierało swobodnie do stężałej z przerażenia,nieżywej twarzy obcego.Kapitan wpatrywał się w tę twarz przez nieskończenie długą chwilę i czuł, jak wy-cieka z niego życie.Wrócił do Manty, zatrzasnął właz i otworzył zbiorniki powietrza.Wszystko robił automatycznymi, bezmyślnymi ruchami.Włączył radio i nie zwracającuwagi na natarczywe pytające głosy, które popłynęły z głośnika, powiedział: Poprowadzcie mnie i przyjmijcie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]