[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moje słowo honoru będzie przeciwko twojemu.- Nie zawiedzie się pan na mnie, panie pułkowniku, przysięgam.- W każdym razie słowo Greya jest przeciwko nasze­mu, więc nie masz się o co martwić.Pod warunkiem, że nie stracisz głowy i nie zapomnisz, co masz mówić!- Będę pamiętał, panie pułkowniku, na pewno.- To dobrze.Jones zamknął na klucz kasę i drzwi magazynu i od­szedł w swoją stronę.Jones to bystry facet, przekonywał sam siebie Blakely.Wyciągnie nas z tego.Teraz, kiedy szok po zdemaskowa­niu minął, poczuł się znów bezpiecznie.Tak, Jones musi mnie ratować, żeby samemu wyjść z tego cało.Muszę ci przyznać, Blakely, pochwalił się w duchu, że i tobie nie zabrakło sprytu, żeby zebrać przeciwko niemu dowody winy, w razie gdyby chciał cię wystawić do wiatru.Pułkownik Smedly-Taylor bez pośpiechu oglądał od­ważnik.- Zdumiewające! Po prostu nie mogę w to uwierzyć - powiedział i spojrzał przenikliwie na Greya.- Naprawdę twierdzi pan, że podpułkownik Jones usiłował pana przekupić? Obozowym prowiantem?- Tak, panie pułkowniku.Było dokładnie tak, jak panu opowiedziałem.Smedly-Taylor usiadł na łóżku i otarł pot z czoła, w jego baraczku było bowiem gorąco i parno.- Nie wierzę - powtórzył potrząsając głową.- Tylko oni dwaj mieli dostęp do odważników.- Wiem o tym.Rzecz nie w tym, żebym podważał pań­skie słowo, ale to wszystko jest po prostu, cóż, niewiary­godne.Smedly-Taylor zamilkł na dłuższą chwilę, a Grey czekał cierpliwie.- Zastanowię się, co zrobić z tym fantem - powiedział pułkownik, nie przestając przyglądać się odważnikowi i wyborowanej w nim małej dziurce.- Cała ta.sprawa.może być bardzo groźna w skutkach.Nie wolno panu nikomu, powtarzam, nikomu o niej wspomnieć, rozumie pan?- Tak jest, panie pułkowniku.- Mój Boże, jeżeli to, co pan mówi, jest prawdą, ci ludzie mogą zostać zmasakrowani.- Smedly-Taylor znów potrząsnął głową.- Czyżby ci dwaj.Czyżby pod­pułkownik Jones mógł.obozowe racje żywności! Więc wszystkie odważniki są sfałszowane?- Tak, panie pułkowniku.- Jak pan myśli, ile to daje w sumie niedowagi?- Trudno powiedzieć, może kilogram na czterysta kilo.Sądzę, że udawało im się ściągnąć od półtora do dwóch kilo ryżu dziennie.Nie licząc suszonych ryb i jaj.Być może inni też są w to wmieszani.Na pewno.Nie mogliby ugotować ryżu, tak żeby nikt tego nie zauważył.Pewnie ma w tym swój udział jakaś kuchnia.- Boże święty! - Smedly-Taylor wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.- Dziękuję panu, Grey, świetnie się pan spisał.Przypilnuję, żeby wpisano to do pańskiej opinii.- Wyciągnął rękę.- Dobra robota, Grey.Grey uścisnął mocno podaną dłoń.- Dziękuję, panie pułkowniku.Żałuję tylko, że wcześ­niej tego nie wykryłem.- A teraz, nikomu ani słówka.To rozkaz!- Rozumiem.Grey zasalutował i wyszedł, stopami ledwie dotykając ziemi.Sam Smedly-Taylor mu powiedział: “Przypilnuję, żeby wpisano to do pańskiej opinii!” W przypływie nadziei Grey pomyślał, że a nuż awansuje.Było już w obozie kilka awansów, a jemu bardzo by się przydał wyższy stopień.Kapitan Grey - jak to ładnie by brzmiało.Kapitan Grey!Popołudnie dłużyło się nieznośnie.Teraz, kiedy zrobili już swoje, Marlowe’owi trudno było utrzymać podwład­nych na nogach.Zorganizował więc plądrujące grupy i zmieniające się czujki, bo Torusumi znowu spał.Skwar był straszny, w wysuszonym powietrzu nie było czym oddychać, ludzie złorzeczyli słońcu i modlili się o nade­jście nocy.Po jakimś czasie Torusumi wstał, załatwił się w krza­kach, wziął karabin i zaczął się przechadzać, żeby do reszty otrząsnąć się ze snu.Wrzasnął na kilku drzemią­cych jeńców i krzyknął do Marlowe’a:- Niech pan każe wstać tym świńskim synom i zapędzi ich do roboty albo zrobi coś, żeby wyglądało, że pracują.- Przepraszam za kłopot - powiedział Marlowe, zbli­żając się do Koreańczyka, po czym zwrócił się do sie­rżanta: - Mieliście na niego uważać, do cholery! - zgromił go.- Zabierzcie tych durniów, niech wykopią dziurę, porąbią tę przeklętą palmę albo zetną parę liści.Co za osioł!Sierżant był bardzo skruszony, przepraszał i już po chwili wszyscy jeńcy krzątali się przy palmach, udając, że pracują w pocie czoła.Tę sztukę mieli opanowaną do perfekcji.Przeniesiono z miejsca na miejsce łupiny po orzechach, złożono kilka palmowych liści i w paru miejscach nacięto piłą powalone drzewa.Gdyby dzień w dzień pracowali w takim tempie, to ani by się obejrzano, a cały teren byłby równiuteńki i dokładnie oczyszczony z roślinności.Znużony sierżant zameldował się u Marlowe’a.- Pracują, panie kapitanie, tak że już lepiej nie można.- Dobrze.To już niedługo.- Mam do pana, panie kapitanie, pewną.prośbę.- Jaką?- Więc, to jest tak.Widziałem, jak.że pan.no.-Sierżant w zakłopotaniu przetarł usta szmatką.Nie mógł przecież przepuścić tak dobrej okazji.- Proszę, niech pan to obejrzy.- Wyciągnął wieczne pióro.- Mógłby pan się spytać żółtka, czy tego nie kupi?- Jednym słowem, chcecie, żebym ja wam to sprze­dał? - spytał Marlowe, ze zdumienia wytrzeszczając oczy.- Tak, panie kapitanie.Pomyślałem sobie, że.no.że jest pan przyjacielem Króla i że będzie pan wiedział.jak to załatwić.- Regulamin zabrania handlu ze strażnikami, zabrania nam i im.- Co pan, panie kapitanie, mnie można zaufać.Prze­cież pan i Król.- Co ja i Król?- Nic, panie kapitanie - powiedział sierżant ostrożnie, myśląc: Co się facetowi stało? Kogo on chce zrobić w konia? - Nic.Tak tylko pomyślałem, że mógłby pan mi pomóc.To znaczy, oczywiście, mnie i mojej grupie.Marlowe spojrzał na sierżanta, na pióro, zastanawiając się, dlaczego wpadł w taką złość.W końcu przecież sprze­dawał dla Króla, a przynajmniej pomagał mu w sprze­daży, i rzeczywiście był jego przyjacielem.Nic w tym złego.Gdyby nie Król, nigdy by nie dostali roboty przy palmach.Zamiast tego trzymałby się pewnie za zwich­niętą szczękę albo w najlepszym razie zarobiłby siarczysty policzek.Tak więc, prawdę mówiąc, miał obowiązek pod­trzymać sławę, jaką cieszył się Król.Ostatecznie tylko dzięki niemu dostały im się orzechy.- Ile za nie chcecie? - spytał.Sierżant uśmiechnął się uszczęśliwiony.- Parker to nie jest, ale ma złotą stalówkę - powiedział, zdjął nakrętkę i odsłonił stalówkę.- Więc powinno być coś niecoś warte.Może dowie się pan, ile by za nie dał.- Będzie chciał najpierw usłyszeć, ile za nie chcecie.Spytam go, czy zechce kupić, ale to wy ustalacie cenę.- Gdyby dostał pan za nie.sześćdziesiąt pięć dolarów, bardzo bym się ucieszył.- Jest tyle warte?- Myślę, że tak.Pióro rzeczywiście miało złotą stalówkę z wyrytą cyfrą czternaście, oznaczającą liczbę karatów, i o ile Mar­lowe potrafił ocenić, było prawdziwe.W przeciwieństwie do pióra, które sprzedawał z Królem.- To moje pióro, panie kapitanie.Trzymałem je na czarną godzinę.A ostatnio robi się właśnie coraz czarniej.Marlowe skinął głową na znak, że przyjmuje to wyjaś­nienie.Wierzył temu człowiekowi.- Dobrze, zobaczę, co mi się uda załatwić.Pilnujcie ludzi i żeby mi ktoś cały czas trzymał wartę.- Spokojna głowa, panie kapitanie.Żaden oka nie zmruży.Marlowe znalazł Torusumiego opartego o przysadziste, obrośnięte winoroślą drzewo.- Tabe - powiedział.- Tabe - odparł Torusumi, spojrzał na zegarek i ziew­nął.- Za godzinę możemy iść.Jeszcze nie pora.- Zdjął czapkę i otarł pot z twarzy i karku.- Parszywy upał i par­szywa wyspa!- Tak.Jeden z moich ludzi ma pióro, które chciałby sprzedać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl