[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przywodziły nieodparcie na myślmroki pradawnych wieków, gdy pierwotny człowiek, wyłaniając ze swej mętnej świadomościpodstawy sztuki kucharskiej, przypalał kawałki mięsa na ogniu z chrustu w towarzystwieswych zacnych kompanów; potem zaś, nasycony i szczęśliwy, zasiadał wśród obgryzionychkości, aby snuć niewyszukane opowieści o różnych przeżyciach: o głodzie, o polowaniu, amoże i o kobietach!Ale na szczęście wino okazało się równie stare jak kelner.Tedy rozsiedliśmy się wygodnie% nieco głodni, lecz wcale zadowoleni % i rozpoczęliśmy nasze niewyszukane opowieści.Mó-wiliśmy o morzu i wszelkich jego sprawach.Morze nie zmienia się nigdy, a jego sprawy %wbrew ludzkim opowiadaniom spowite są w tajemniczość.Ale zgadzaliśmy się wszyscy, żeczasy się zmieniły.I mówiliśmy o dawnych okrętach, o wypadkach na morzu, o zatonięciachstatków, o utracie masztów, a także i o człowieku, który przeprowadził cało swój okręt z rzekiPlatte do Liverpoolu, posługując się sterem awaryjnym.Mówiliśmy o wrakach, o zmniejszo-nych racjach marynarskich i o bohaterstwie %a przynajmniej o tym, co dzienniki nazwałybybohaterstwem na morzu % o przejawach cnót różniących się zupełnie od bohaterstwa czasówpierwotnych.A niekiedy zapadało wśród nas milczenie i wszyscy razem wpatrywaliśmy się wrzekę.Przepłynął statek z linii P.& O., kierując się w dół ku morzu. Pyszne obiady jada się natych okrętach , zauważył któryś z naszej kompanii.Ktoś inny o bystrym wzroku wyczytałnazwę na rufie: Arkadia. Cóż to za piękny okaz statku! , szepnęło kilku z nas.Za okrętemszedł mały parowiec towarowy; jego bandera wskazywała, że jest to statek norweski.Paro-wiec wypuścił mnóstwo dymu, a nim wiatr zwiał go zupełnie, pojawił się przed oknami krót-ki, drewniany bark o wysokich burtach, pod balastem, ciągnięty przez holownik.Wszyscymarynarze byli zajęci na dziobie przy podnoszeniu przednich żagli, a na rufie kobieta w czer-wonym kapturze, sam na sam z człowiekiem u steru, przechadzała się miarowo wzdłuż ru-fówki tam i z powrotem, robiąc na drutach coś z popielatej wełny.Któryś z naszej gromadki mruknął: To pewnie Niemcy. Kapitan ma żonę na pokła-dzie , zauważył ktoś inny; a szkarłatny zachód, rozgorzały za dymem londyńskim, rzuciłblask bengalskich ogni na maszty barku i zniknął znad Hope Reach.Wówczas jeden z nas, milczący dotychczas człowiek po pięćdziesiątce, który dowodziłstatkami przez ćwierć wieku, rzekł, patrząc na bark sunący teraz w dal, cały czarny wśródblasku rzeki:69 To przypomina mi pewne absurdalne zdarzenie, które przytrafiło mi się przed wielu laty,kiedy zostałem pierwszy raz dowódcą żelaznego barku, przyjmującego ładunek w pewnymwschodnim porcie morskim.�w port był zarazem stolicą wschodniego królestwa leżącegonieco w górę od ujścia rzeki, tak jak nie przymierzając Londyn leży nad naszą starą Tamizą.Nie ma co się nad ową miejscowością rozwodzić; tego rodzaju przygoda mogła wydarzyć sięwszędzie, gdzie się znajdują okręty, ich dowódcy, holowniki i bratanice-sieroty o nieopisanejkrasie, a absurdalność zdarzenia dotyczy tylko mnie, mojego wroga Falka i mojego przyja-ciela Hermanna.Słowa mojego przyjaciela Hermanna były wypowiedziane jakby ze specjalnym naci-skiem, który skłonił któregoś z nas (mówiliśmy właśnie o bohaterstwie na morzu) do leniwe-go i niedbałego pytania:% A czy ten Hermann był bohaterem?% Wcale nie % odparł nasz siwy przyjaciel.% Bynajmniej.Był to Schiff%f�hrer: kierownikokrętu.Tak nazywają w Niemczech kapitana statku.Wolę naszą nomenklaturę.Brzmi dobrzei jest w niej coś, co daje nam jako całości poczucie wspólnoty: praktykant, oficer, kapitan wprastarym i zaszczytnym morskim zawodzie.Co się tyczy mego przyjaciela Hermanna, możei był skończonym mistrzem w tym zaszczytnym kunszcie, lecz zwano go oficjalnieSchiff%f�hrerem, a wygląd jego, pusty i ociężały jak wygląd zamożnego farmera, był zarazemnacechowany dobrodusznym sprytem drobnego sklepikarza.Jego wygolony podbródek, za-okrąglone członki i ociężałe powieki nie przypominały bynajmniej pracownika morza, jeszczezaś mniej miłośnika morskich przygód.Jednakże po swojemu pracował znojnie na morzachjak sklepikarz za ladą.A okręt był zródłem utrzymania dla jego rosnącej rodziny.Statek Hermanna była to ciężka, silna, tępodzioba machina, przywodząca na myśl prymi-tywną solidność, podobnie jak drewniany pług naszych praojców.I z innych względów ma-china ta sprawiała wrażenie swojskie i sielskie.Wystające w dziwaczny sposób drewnianeściany nadbudówki, których nie widziałem nigdy na żadnym innym statku, sprawiały, że taścięta rufa okrętu była podobna do tylnej części młynarskiego wozu.Ale cztery okna salonu,każde zaopatrzone w sześć zielonawych szybek i ujęte w drewniane okienne ramy pomalo-wane na brązowo, mogły być równie dobrze okienkami wiejskiej chaty.Malutkie białe fira-neczki i zieleń doniczek z kwiatami dopełniały podobieństwa.Raz czy dwa, gdy wypadło miprzepłynąć pod rufą statku, dostrzegłem z łodzi okrągłe ramię nachylające polewaczkę izgiętą, gładką głowę dziewczyny, którą będę zawsze nazywał bratanicą Hermanna, bo na-prawdę nie słyszałem nigdy jej imienia, pomimo mojej zażyłości z całą rodziną.Ale ta zażyłość rozwinęła się pózniej.Tymczasem zaś, na równi z całą bracią żeglarską te-go wschodniego portu, nie mogłem żywić żadnych wątpliwości co do wyobrażeń Hermanna ohigienie w zakresie odzieży.Był najwidoczniej zwolennikiem noszenia na ciele porządnej,grubej flaneli.Prawie co dnia oglądało się małe sukienki i fartuszki schnące na olinowaniubezanmasztu lub rząd drobnych skarpeteczek powiewających na sygnałowych linkach; ale razna dwa tygodnie cała rodzinna bielizna była obowiązkowo wystawiona na pokaz.Zapełniałacaluteńką rufę.Popołudniowa bryza pobudzała do dziwacznej, flakowatej ruchliwości tę stło-czoną ciżbę bielizny, nasuwającą jakąś niejasną analogię z utopioną, okaleczała i spłaszczonąludzkością.Bezgłowe ciała kiwały na człowieka ramionami pozbawionymi rąk; nogi bez stópkopały fantastycznie powietrze z oklapłym rozmachem; były tam również długie, białe szaty,które chłonęły wiatr przez obszyty koronką otwór u szyi, wydymając się przez chwilę gwał-townie, jakby wskutek przesuwania się jakichś otyłych, niewidzialnych kadłubów.W owe dnimożna było rozpoznać statek na wielką odległość z powodu różnobarwnego, dziwacznegorozruchu panującego na rufie, za bezanmasztem.Statek Hermanna miał swoje miejsce postoju tuż przede mną, a nazywał się Diana % niez Efezu, tylko z Bremy.Oznajmiały to białe litery długie na stopę, rozmieszczone w wielkichodstępach w poprzek rufy (coś w rodzaju napisu na szyldzie) pod wiejskimi okienkami.Ta70śmiesznie nieodpowiednia nazwa uderzała swą impertynencją wobec pamięci najczarowniej-szej z bogiń, bo pomijając fakt, że stary statek był fizycznie niezdolny do wzięcia udziału wjakichkolwiek łowach, mieszkała na nim gromadka czworga dzieci.Wyglądały znad burty,przypatrując się przepływającym łodziom i niekiedy upuszczały w nie różne przedmioty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]