[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Darowana nam godzina dobiegała końca.Mówiliśmy niewiele.Wszystko, co było do powiedzenia, zostało z nas wydarte w ciągu tych wybuchowych pierwszych pięciu minut, zdawaliśmy sobie więc sprawę, że dalsza, bezowocna dyskusja nie miała najmniejszego sensu.Usiadłem i by się czymś zająć, zacząłem z pomocą Katherine sprawdzać akwalung.Przypuszczalnie podświadomie spodziewałem się, że w końcu ulegniemy Gattowi i będę musiał ponownie zejść do cenote.Gdyby do tego doszło, aparatura powinna być sprawna, choćby ze względu na dobro potencjalnych zakładników w rękach Gatta.Ciszę gwałtownie przerwał szorstki głos Gatta spotęgowany przez megafon.Wydawało się, że miał z nim kłopoty, gdyż buczał, jak gdyby głośnik był przeciążony.— Wheale! Jesteś gotów do rozmowy?Skulony pobiegłem w stronę detonatora i ukląkłem przy nim, mając nadzieję, że moja odpowiedź okaże się dostatecznie przekonywająca.— Twoja godzina minęła, Wheale — zarechotał.— Będziesz łowił albo cię potnę na przynętę.— Słuchaj — szarpnął mnie Smith.— To samolot.Warkot był bardzo głośny.Nagle przeszedł w ryk, gdy samolot przeleciał nad nami.Desperacko przekręciłem rączkę detonatora o dziewięćdziesiąt stopni i wepchnąłem ją w dół.Barak aż zatrząsł się od siły eksplozji.Smith krzyknął z zachwytu, a ja podbiegłem do okna, by zobaczyć, co się stało.Jeden z baraków zniknął niemal całkowicie.Gdy już rozwiał się dym, okazało się, że zostały z niego tylko betonowe fundamenty.Białe postacie uciekały w popłochu z drugiego baraku, a Smith strzelał w ślad za nimi.Złapałem go za ramię:— Dosyć! Marnujesz naboje.Samolot ponownie przeleciał nad nami, chociaż nie zobaczyliśmy go.— Zastanawiam się, do kogo należy — powiedziałem.— Może do Gatta?Smith roześmiał się podekscytowany.— A może nie.Jezu, jaki daliśmy mu sygnał!Ze strony Gatta nie było żadnej reakcji.Jego donośny głos zamilkł w chwili wybuchu i miałem desperacką nadzieję, że udało mi się go wysłać do wszystkich diabłów.Rozdział 42To byłoby jednak zbyt piękne, żeby było prawdziwe.Przez następną godzinę panowała cisza, a potem rozpoczęła się wolna, lecz systematyczna kanonada.Kule przeszywały cienkie ściany baraku, odłupując wewnętrzną izolację, opuszczenie więc miejsca przy grubych, drewnianych belkach rozmieszczonych przez Rudetsky'ego było bardzo niebezpieczne.Główne zagrożenie stanowiły jednak nie bezpośrednie strzały, lecz rykoszety.Sądząc z tempa wystrzałów, wywnioskowałem, że zaangażowanych w to było trzech lub czterech ludzi.Z niepokojem zastanawiałem się, co robili pozostali.Było oczywiste, że Gatt żył.Wątpiłem, aby bez niego i jego byczych chłopaków chicleros ponowili atak.W przeciwieństwie do Gatta nie mieliby motywu, a poza tym pewna ich liczba została wysadzona w baraku.Miałem podstawy, by sądzić, że żaden z ludzi znajdujących się w tamtym baraku nie przeżył eksplozji, co dla reszty musiało być diabelnym szokiem.Fakt, że atak podjęto już po godzinie, dowodził, że Gatt bez względu na to, kim był, potrafił kierować i podporządkowywać sobie ludzi.Osobiście wiedziałem o trzech chicleros, którzy zostali zastrzeleni, następnych czterech, skromnie licząc, zginęło w baraku, a Fowler i Rudetsky, nim zostali zabici, pewnie też paru wykończyli.Gatt musiał być nie lada piekielnikiem, jeśli potrafił po odniesieniu takich strat zmobilizować chicleros do kolejnego ataku.Po eksplozji samolot zatoczył kilka pętli, po czym odleciał, kierując się na północny zachód.Jeżeli należał do Gatta, to i tak nie robiło nam żadnej różnicy, jeśli do kogoś innego, to pilota musiało zastanowić, co się tu dzieje.Z pewnością zainteresowało go to na tyle, że kilkakrotnie przeleciał nad obozem.Mógł więc o tym zameldować odpowiednim władzom po dotarciu do celu swej podróży.Zanim jednak by podjęto jakieś kroki, wszyscy gryźlibyśmy już ziemię.Nie przypuszczałem jednak, by mógł to być ktoś obcy.Już od dłuższego czasu przebywaliśmy w Quintana Roo i jedynymi samolotami, jakie widziałem, były samoloty należące do Fallona i dwusilnikowa awionetka Gatta, którą przyleciał do obozu I.W Quintana Roo nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania na usługi lotnicze, jeśli więc nie był to samolot Gatta, mógł mieć na pokładzie kogoś takiego jak Pat Harris, który chciał się dowiedzieć, dlaczego Fallon przestał kontaktować się ze światem zewnętrznym.Ale nie łudziłem się nawet, by mogło to zmienić naszą sytuację.Skrzywiłem się z bólu, gdy kula przeszyła ścianę baraku i kilka odprysków plastikowej izolacji wbiło mi się w grzbiet dłoni.Mieliśmy do wyboru dwie rzeczy: pozostać w baraku i czekać, aż nas po kolei wystrzelają, lub próbować przebić się do lasu i dać się zabić na otwartej przestrzeni.Kiepski wybór.— Zastanawiam się, gdzie jest reszta tych facetów — powiedział Smith.— Od frontu nie może ich być więcej niż czterech.— Chcesz wyjść na zewnątrz i sprawdzić? — uśmiechnąłem się krzywo.Zdecydowanie potrząsnął głową.— Niech sami przyjdą po mnie.Wtedy to oni będą odsłonięci.Katherine przycupnęła za dużą belką, ściskając rewolwer, który jej dałem.Jeżeli nawet nie przestała się jeszcze zupełnie bać, to umiejętnie kryła strach.Bardziej martwił mnie Fallon, po prostu trwał w bezruchu, mocno trzymając strzelbę w oczekiwaniu tego, co musiało nastąpić.Myślę, że dał już za wygraną i z ulgą powitałby druzgocące uderzenie kuli w głowę, które zakończyłoby wszystko.Mijał czas odmierzany regularną palbą karabinową i głuchymi uderzeniami kul, gdy trafiały w grube drzewo.Pochyliłem się i przyłożyłem oko do przestrzelonej dziury w ścianie, kierując się raczej wątpliwą zasadą, że piorun nigdy nie uderza w to samo miejsce.Snajperzy byli doskonale ukryci, zupełnie bowiem nie można ich było zlokalizować.Zresztą i tak nie miało to żadnego znaczenia.Byliśmy w posiadaniu tylko jednego karabinu z dwoma nabojami w magazynku.Ciało Fowlera leżało jakieś dziesięć metrów od baraku.Wiatr targał jego koszulę, a pasemka włosów tańczyły w rytm gwałtowniejszych podmuchów.Leżał spokojnie, z jedną ręką wyciągniętą w bok i nienaturalnie zgiętymi palcami.Można by pomyśleć, że spał, gdyby nie okropne, ciemne plamy krwi na koszuli, znaczące ślady po kulach.Gardło zabolało mnie, gdy przełknąłem ślinę.Spojrzałem na zniszczony barak, a potem dalej, na miny Uaxuanoc i odległy las.Było w tej scenerii coś dziwnego i nienaturalnego, ale nie z przyczyny tego ohydnego świadectwa przemocy i śmierci.Nastąpiła jakaś zmiana i sporo czasu minęło, zanim zgadłem, co się stało.— Smith!— Tak?— Wiatr się wzmaga.Zapadła cisza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]