[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wiem, jak się powstrzymałem, żeby go nieuderzyć.Zamiast bójki, rozpoczęliśmy walkę na słowa;oskarżenia, które nie pozostawiały miejsca na wybaczenie aninie dawały możliwości powrotu.Byłem samolubnym,upartym dzieckiem, które wkroczyło na ścieżkę bez powrotu,prowadzącą do potępienia.On był zimnym hipokrytą, którymiał czelność pouczać mnie, mimo że poślubił własnąkochankę.I jeszcze gorzej.Obaj wypowiedzieliśmy jeszczegorsze słowa.Oskarżenia, które zawsze czaiły się w cieniukażdej z rozmów, w końcu wyłoniły się w pełnym świetle.Który z nas był odpowiedzialny.Który z nas złamał sercemojej matki. Idz, żyj swoim bezbożnym życiem krzyknął za mną,kiedy po raz ostatni wybiegałem z plebanii.Moja siostra Janeprzyglądała się w milczeniu, z bladą jak popiół twarzą. Akiedy samotny, bez pensa przy duszy będziesz gnił wwięzieniu za długi, nie przychodz, żeby mnie błagać.A teraz jego przepowiednia się spełniała.Przekląłemwspomnienie, wyplułem gorycz i wyszedłem na więziennydziedziniec.Marshalsea to stare więzienie ma setki lat, jegozabudowania to szczególna mieszanina: niektóre z cegły,inne drewniane, ustawione w kwadrat wokół brukowanegodziedzińca mierzącego około akra.Na dworze było ponaddwudziestu więzniów, niektórzy spacerowali tam i zpowrotem w roztargnieniu, inni rozmawiali, palili i śmiali się,jakby przypadkiem spotkali się na ulicy.Patrzyłem na nich wmilczeniu, ukryty w cieniu wartowni; uspokajałem nerwy,czekałem na najlepszą chwilę, żeby wkroczyć na scenę.Brama wartowni była jedyną drogą prowadzącą zwięzienia i do więzienia, chyba że miało się na tylesamobójcze skłonności, żeby spróbować wspiąć się na mury.Po mojej lewej stronie stał piętrowy drewniany dom zjasnożółtymi zasłonami i niskim drewnianym płotem przeddrzwiami dom nadzorcy, jak dowiedziałem się pózniej.Jedyne w więzieniu drzewo, pokiereszowane i chorowite,ocieniało okna.Za mieszkaniem nadzorcy rozciągała sięzachodnia strona więzienia, otoczona wysokim muremzwieńczonym żelaznymi szpikulcami.Ludzie grali tam w piłkęodbijaną od ściany.Północny mur był znacznie dłuższy i zaczynał się odtrzech zrujnowanych domów stojących w szeregu.Były to,jak się dowiedziałem, oddziały więzienne, z dwudziestomawielkimi salami w każdym.Większość cel zajęta była przez conajmniej trzech a często dwa razy czy nawet trzy razy tylumężczyzn.Najlepsze pokoje były od frontu, na pierwszympiętrze; były większe i wychodziły na dziedziniec.W oknachzobaczyłem kilka pobladłych twarzy; ludzie palili i pili albogapili się z przygnębieniem w dal.Za tymi trzema stojącymi obok siebie budynkamiznajdował się wysoki, wąski dom, utrzymany w znacznielepszym stanie niż jego sąsiedzi.Mieszkania strażnikówzajmowały wszystkie pokoje parteru, piętro wyżej mieściła sięwięzienna kaplica z wielkim oknem wychodzącym nadziedziniec.Co Bóg myślał o widoku na dole, nie mampojęcia.Na końcu zabudowań od północnej strony stał elegancki,ceglany, czteropiętrowy budynek, szerszy od wszystkichsąsiednich domów razem wziętych.Wydawało się, że patrzyz góry na pozostałą część więzienia, jak książę zmuszony dozamieszkania w towarzystwie swoich chłopów.Mały tłumekschronił się na jego długim ganku z kolumnadą, przyglądającsię grze w tryktraka.Po przeciwnej stronie, przy murze wschodnim, stałostatni blok mieszkalny dla więzniów, podlejszy niż te przymieszkaniu nadzorcy, z zapadającym się dachem ipotrzaskanymi oknami.Krótko mówiąc, nie był to St James Palace ani nawetSoho.Ale rosło tu drzewo, grano w tryktraka i nikogo niemordowano, o ile wiedziałem.Przypominało mi to mój starykoledż, nie licząc żelaznych szpikulców oraz unoszącego sięw powietrzu gorącego smrodu potu i gówna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]