[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Chwileczkę.- Joe słuchał chwilę, po czym spojrzał naLocottę ze złośliwym uśmiechem na surowej twarzy.- Na lotniskuPalomar, koło Oceanside.Jest z nim pilot, trzech ochroniarzy ijakaś dziewczyna.Wystartowali helikopterem pół godziny temu.Lecą na północny wschód.Nasz samolot śledzi ich z góry.Niecierpliwe oczy Locotty pałały z trudem hamowaną furią.- Niech kilku chłopców rozbierze tę ruderę do fundamentów.Pustak po pustaku - rozkazał z lekkim uśmiechem.- Jedziemy, Joe.Zajmiemy się tym skurwysynem osobiście.I tak, kiedy w odpowiedzi na anonimowe doniesienie jednego zludzi Jimmy'ego Pilgrima spózniony oddział zastępców szeryfaokręgu San Diego i Paul Reinhart przybyli w końcu na skraj Anza-Borrego, nie było tam już nic interesującego, poza resztkamiosadu na dnie rozmontowanej aparatury, pięcioma "żołnierzami"Locotty, którzy natychmiast, i bez słowa, oddali się w ręcestróżów prawa oraz nader wdzięcznego młodego człowieka nazwiskiemBobby Lockwood, którego zajęci ciężką pracą siepacze nie zdążylijeszcze zlikwidować.Wysiłek fizyczny niezbędny do przeniesienia dwudziestu dwóchpółkilogramowych paczek kokainy do saloniku chatki na Orlej Górzenie przypadł Drobeckowi do gustu.I to wcale, bo musiał obracaćaż siedem razy, do samochodu i z powrotem, zanim ostatniszczelnie owinięty plastikową folią pakunek znalazł się na swoimmiejscu.Normalnie tego rodzaju pracę zleciłby bez wahaniaLockwoodowi, ale pomijając już problemy związane z przestrzega-niem tajemnicy i środkami bezpieczeństwa, które otyły chemik itak by zlekceważył, dzień ten był dla Simona Drobecka dniemszczególnym.Dzisiaj obchodził urodziny.Dlatego ten właśnie ranek prze-znaczył na coś specjalnego i chciał go spędzić w samotności wlaboratorium na Orlej Górze.Choć z drugiej strony to niezbytprecyzyjne określenie, albowiem Drobeckowi ktoś towarzyszył.Chemik wyszedł do samochodu po raz ósmy i wrócił do chatki zlśniącym pytonem, owiniętym wokół ramion i brzucha.Zapaliwszyświatło, zszedł do piwnicy i zdał sobie sprawę, że.Tak, byłocoś, co mogło zakłócić urodzinową uroczystość.Otóż istniało dużeprawdopodobieństwo, że maleńki nieuchwytny szczurek znalazłwyjście z podziemnego laboratorium i czmychnął na wolność.Coprawda Drobeck zatkał przedtem dwie dziury w okiennej framudze iw futrynie, ale.Zamknął drzwi i kiedy układał ukochanego pytona na chłodnejbetonowej podłodze, ze sterty porwanego papieru i tektury dobiegłgo jakiś cichutki odgłos.Zadowolony chemik uśmiechnął się.Tenodgłos wydawały maleńkie łapki uciekającego w panice szczurka.Kiedy wygłodniały pupilek Drobecka rozpoczął swoje oślizgłełowy, chemik zasiadł do nowego komputera, żeby się trochęrozerwać, jednak szybko stwierdził, że maszyna nie akceptuje jegohasła.Skoncentrowany na ekranie monitora, odseparowany od światawarstwą cegieł i ziemi, Drobeck nie słyszał łoskotu śmigiełnadlatującego helikoptera.Co więcej, lekko poirytowanynieoczekiwanym problemem, omal nie przegapił wydarzenia, o którymtak długo marzył.Wyczuwając nieokreślone napięcie, Drobeck obrócił się wolnona krześle w chwili, kiedy pyton uniósł łeb, wygiął szyję wcharakterystyczny kształt przypominający literę "S" i ze ślepiamiutkwionymi w białym puszystym gryzoniu - szczurek węża niewidział, bo delektował się smakiem izolacji całych metrów kablazainstalowanego przez profesora Isaaca - milimetr po milimetrzesunął ostrożnie naprzód.Simon Drobeck odetchnął głęboko i zamarł w oczekiwaniu.Pokryty siatkowym wzorkiem, gruby jak udo mężczyzny pyton wziąłostatnią poprawkę, sprężył się i runął na maleńkiego gryzonia,chwytając go w straszliwą paszczę.W okamgnieniu zdarzyły się cztery rzeczy naraz.W ostatnimułamku sekundy biały szczurek zdał sobie sprawę, co się zarazstanie, i otworzył pyszczek, żeby piskliwie zaprotestować.Niezdążył.Wąż zwarł bezlitosne szczęki, skutkiem czego ząbkigryzonia wbiły się głęboko w smakowitą izolację.Zaraz potem pyton szarpnął gwałtownie łbem i całym ciel-skiem, co spowodowało, że mikroskopijne ząbki szczurka rozerwałykilka włókien miedzianego przewodu.a to z kolei pociągnęło za sobą dalsze konsekwencje: wwyniku zetknięcia się kabla prowadzącego do pompy próżniowej zząbkami ofiary, tudzież kłami myśliwego, przez unerwione tkankidwóch jakże różnych od siebie zwierząt popłynął prąd podnapięciem stu trzynastu woltów.a ponieważ szczurek zdążył uprzednio przegryzć kabeluziemiający tak starannie zainstalowany wiele dni temu przezprofesora Isaaca, z przewodu strzeliła maleńka iskierka, któramomentalnie podpaliła nisko zalegające opary eteru.W chwili, gdy trzech ochroniarzy Pilgrima wyważyło drzwi, awielce zadowolony Drobeck wciągnął w płuca ostatni głęboki haustpowietrza - przez króciuteńką, na jego szczęście, chwilę zdawałomu się, że oddycha płynnym ogniem - nastąpiła ogłuszającaeksplozja i z okien piwnicy trysnęły gejzery rozszalałego ognia.Ben Koda leżał bezwładnie na zimnym betonie, dryfował wmglistych rejonach półświadomości i zastanawiał się, dlaczegoktoś usiłuje kopnąć go w żebra.- Tak, otwórz oczy.No obudz się wreszcie! - syknął CharleyShannon trącając przyjaciela czubkiem olbrzymiego buciora.- Gdzie.? - wyszeptał słabo Koda chwytając się za bolącąpotylicę.Zdał sebie sprawę, że gdziekolwiek byli, panowała tamprawie namacalna ciemność.Spróbował dzwignąć głowę, ale zdecydował, że jeśli nie chcezwymiotować, lepiej będzie zostawić ją w spokoju.Gdzieś wmrocznych zakamarkach umysłu dzwoniły mu słowa: "wstrząśnieniemózgu".Usiłował sobie przypomnieć, co, jakim cudem, dlaczego.i w końcu sobie przypomniał.- Sandy - wychrypiał walcząc z falą nudności napływającą zgłębi żołądka.- Gdzie Sandy?- Pilgrim ją zabrał - mruknął niewidoczny Shannon.-Słyszałem, jak mówił, że jadą do jakiegoś laboratorium.Chce,żeby mu powiedziała, jak naprawić te pieprzone komputery.Ben wolno poruszył głową.Spróbował ustalić, jak ciężko goranili, i po chwili doszedł do wniosku, że jest tylko posiniaczo-ny, że reszta to tylko nerwy.Tak, kości miał chyba całe.Usiłował nie myśleć o Sandy, o Pilgrimie i o Tęczy.Odetchnął kilka razy i spytał:- Gdzie my, do diabła, jesteśmy?- W sali obok gabinetu Rayneego - wymamrotał Shannon.- Wrzucili nas tutaj parę minut temu.Ten pierdolony skurwy-syn ryczał przy tym ze śmiechu.- Cały jesteś?- Ręce mam skute na plecach.Poza tym nic mi.- Dobrze się bawicie? - zaskrzeczał mały głośnik ukryty wniszy pod sufitem.- Chodz tutaj i zobacz, dupku - mruknął głośno Bendomyślając się, że w sali jest pełno mikrofonów.Raynee parsknął śmiechem.- Nie, chyba tego nie zrobię.Ale owszem, mógłbym,powtarzam, mógłbym was stamtąd wypuścić, jak tylko mi coś o sobieopowiecie.- Znasz jakiś powód, dla którego chcielibyśmy stąd wyjść? -spytał Koda Charleya.- Poza powodem oczywistym, rzecz jasna.- Nie, ale gwarantuję, że on go zna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]