[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pierwszym nienawistnym aktem była próba odebrania mi góralskiego gadzika, dumnie błyszczącego na świeżo wypranej tunice.Czując, co się święci, wziąłem prędko nogi za pas i skryłem się za płaszczem przechodzącego opodal magistra.Łobuz próbował mnie pochwycić swymi nieproporcjonalnie długimi rękami, lecz złapał jedynie powietrze, a raczej niewidocznego zająca, padając plackiem na brzuch.Nieudana napaść wywołała w chłopcu istną furię, toteż natychmiast począł mnie wyzywać, mianując obwieszoną błyskotkami szkolną ladacznicą.Odtąd nie dawał mi spokoju, dokuczając na wszelkie możliwe sposoby, każdego dnia trącając łokciem i przezywając.Czułem prawdziwy żal, iż tak na mnie nastaje, był bowiem bardzo ładnym chłopcem, szczupłym, wysokim, płowowłosym i błękitnookim.Typ wiejskiego pięknisia, albowiem jego rodzice pochodzili z niskiego stanu.Zapewne dodatkową nienawiść do mej skromnej osoby budził w nim fakt, że znajdowałem się pod opieką majętnej rodziny Turyngów, znanej i szanowanej w całym grodzie.Owego fatalnego popołudnia nieszczęsny Marcin z Koła stał za mną, nieco na lewo.Pochylony w moją stronę, syczał mi do ucha najgorsze wyzwiska, próbując zakłócić śpiew.Jednocześnie co chwila kopał mnie boleśnie w łydkę.Obawiałem się, że długo tego nie wytrzymam.Oczywiście nie było mowy, abym poskarżył się prowadzącemu próbę mistrzowi.Zabraniały tego niepisane reguły uczniowskiej gromadki.Każdy nowy żaczek musiał sobie radzić w takiej opresji sam.Niektórzy nieżyczliwi głupcy opowiadali potem, jakobym złapał w locie osę i wrzucił do gardła prześladowcy.Każdy rozumny człowiek przyzna, że to bzdura wierutna.Po prostu kiedy wznosiłem mój głos na najwyższe rejestry ku błękitnej, wyzłoconej słońcem kopule nieba, nagle nad moim lewym uchem usłyszałem przebijające się przez jadowite szepty Marcina groźne brzęczenie owada.Odruchowo machnąłem ręką.Byłże to istotnie ślepy traf czy też omen niepojęty dla ludzkiego umysłu – nie potrafię na to odpowiedzieć nawet dzisiaj.Rozjuszona osa wpadła prosto w otwarte usta szepczącego plugastwa młodziana.Chwilę później usłyszałem okropny charkot i rzężenie.Ktoś za moimi plecami upadł na ziemię, wywołując okrzyki przestrachu i zamieszanie.Zobaczyłem także przerażenie narastające w wybałuszonych oczach naszego bakałarza.Przerwałem śpiew i obejrzałem się za siebie.Ujrzałem mego wroga tarzającego się po ziemi w przedśmiertnych drgawkach.Jego nadobne liczko purpurowiało i siniało na przemian, tak jak to opisałem na początku niniejszego rozdziału.Niektórzy koledzy z mistrzem na czele próbowali rozewrzeć mu usta wypełnione puchnącym potwornie szybko językiem, wszelkie zabiegi okazały się jednak daremne.Chłopak skonał w ciągu paru chwil.Wydawało się, że jego szeroko otwarte, bławatkowe, okolone złotymi rzęsami źrenice wpatrują się we mnie oskarżycielsko.Po chwili spojrzeli na mnie podobnie stojący nad trupem starsi uczniowie, a przynajmniej część z nich.Zauważyłem strach czający się pod niemym wyrzutem.Byli i tacy, co szlochali, najwyraźniej żałując wstrętnego gnębiciela malców.Co do mnie, nie czułem nawet krztyny żalu.Uczyłem się znosić ze spokojem podobne wyroki losu, dotykające mych nieprzyjaciół, zwłaszcza jeśli objawiała się w tych zdarzeniach pomocna dłoń mego tajemniczego sprzymierzeńca, który dał już o sobie znać pod Legnicą i w Borku.Śmiało spojrzałem w oczy kolegom i uniósłszy dumnie głowę, odrzucając czarne kędziory z czoła, ruszyłem przez rozstępujący się tłumek do wyjścia.Nikt nie próbował mnie zatrzymać.Było zresztą dla wszystkich jasne, że o dalszych lekcjach nie ma już tego dnia mowy.Przez kilka następnych tygodni wspominano powalonego śmiercią młodzika, wzdychano melancholijnie nad nietrwałością ludzkiego bytu na tym padole, spoglądając przy tym na mnie oskarżycielsko, w końcu jednak, jak to zwykle w takich razach bywa, o wszystkim zapomniano.Osobiście nie uważałem się za winnego tej śmierci, traktując ją najwyżej jako kolejny dowód opieki potężnego przyjaciela.Postanowiłem natomiast, iż nie dopuszczę więcej, aby nad młodszymi klerykami srożyli się starsi wiekiem uczniowie, jasne bowiem było, że doczekamy się wkrótce godnych następców Marcina.Wszakże słusznie powiadali mędrcy starożytni, że natura nie znosi próżni.Wśród ludzi owa sentencja szczególnie jest trafna, gdy chodzi o podłe i nikczemne uczynki.Wypadek z osą przysporzył mi, oprócz zawziętych wrogów, również przyjaciół, z którymi zawarłem dozgonne braterstwo, takie, jakie jest możliwe pomiędzy młodziutkimi chłopcami, wszystko jedno, klerykami czy wojownikami.Wszakże scholarze są również rycerzami, walczącymi właściwym sobie orężem, to jest piórem, które potrafi czasem ranić nie gorzej niż ostry sztylet czy ciężki miecz.Jako ludzie uczeni wojowaliśmy na polu mądrości, bardziej subtelnym niż pola bitewne, niemniej równie ważnym.Wszyscy czuliśmy, że czekają nas w przyszłości wielkie zadania, niektórym marzyły się zaszczytne stanowiska na książęcym dworze.Wybiegaliśmy wyobraźnią ku odległym uniwersytetom i wspaniałym królestwom.Wierzyliśmy, jak to zwyczajnie młodzi, że naszym rozumem odmienimy świat i uczynimy go nieco lepszym dzięki zdobytej wiedzy.Co z owych młodzieńczych rojeń wynikło, czytelnik będzie miał okazję osądzić, kiedy dotrę do kresu mej opowieści.Zyskałem we wrocławskiej szkole grono bliskich druhów i zwolenników, których wierne portrety postaram się odmalować.Jakub i Jan, synowie książęcego medyka Gocwina, wysuwali się w naszej drużynie na plan pierwszy.Chociaż dzieliła ich różnica jednego roku, wyglądali i zachowywali się jak bliźniacy, a raczej młodszy naśladował we wszystkim starszego.Byli, podobnie jak ja, dziećmi miłości, aczkolwiek ich ojciec porzucił w swoim czasie suknię biskupią i ożenił się z ich matką legalnie.Obaj smukli, szybkonodzy, czarniawi i zielonoocy, mieli w sobie gibkość i spryt drapieżników.Cechowały ich wszakże rozbieżne zainteresowania.Jakub pragnął zostać uczonym prawnikiem, to jest legistą, Jan zamierzał pójść w ślady ojca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]