[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyszedłem tu w nadziei, że.Czybył pan już w domu?- Nie, jeszcze nie.- A więc nie wie pan nic o synu?Mimo żaru bijącego od płonących domów, Mack poczuł,że robi mu się zimno.- Czy Jim jest ranny?- Nie, proszę pana.W niedzielę po południu profesor,Angelina Olivar i ja przez kilka godzin przebywaliśmy pozadomem.Ja wróciłem pierwszy, jakiś kwadrans po dziesiątej.Ponieważ Angelina miała wrócić dopiero w poniedziałek rano,zajrzałem do Jima, ale okazało się, że nie ma go w pokoju.Najwidoczniej wymknął się z domu pod naszą nieobecność.- Co to, u diabła, znaczy: wymknął się?- Przykro mi o tym mówić, proszę pana.Na twarzyMullera malowało się zmieszanie.- Myślę, że on uciekł.- O Jezu! Nie!- Próbowaliśmy się z panem skontaktować, choć niewiedzieliśmy dokładnie, dokąd się pan udał.W  Del Monte"powiedziano nam, że już pan wyjechał.Yosh twierdził, żezadzwoni pan w poniedziałek rano, ale nie uczynił pan tego.Wieczorem poprosiliśmy władze lokalne, żeby poleciły swoimagentom odszukanie pana, ale kiedy wymieniliśmy pańskienazwisko, nie chciano z nami dalej rozmawiać.- Mack byłzbyt wstrząśnięty, by zareagować na te słowa.- Nie było mniew domu przez cały ranek - ciągnął Alex.Od chwili gdyobudziło nas trzęsienie ziemi, krążę po ulicach w nadziei, żenatknę się gdzieś na Małego Jima.Czuję, że nadal jest w SanFrancisco.- Jesteś pewien, że uciekł? - Zabrał ze swego pokoju wiele rzeczy.Aóżko było niepościelone.- Czy od razu w niedzielę zadzwoniłeś na policję?- Naturalnie.Uczyniłem to niezwłocznie.Szczegółowoopisałem im wygląd Jima.- Do diabła, czy rzeczywiście tak trudno odnalezćsiedmioletniego chłopca, który w dodatku kuleje na jednąnogę?- Nie, proszę pana.Zeszłej nocy pieszy policjantpatrolując Market Street widział go tam.Niestety Jim zniknąłmu w tłumie.A dziś rano.No cóż, sam pan widzi, co się tudzieje.Policja nie ma czasu go szukać.Kolejny budynek zawalił się z głośnym hukiem.Mackpowiódł wzrokiem po otaczającej go ludzkiej ciżbie.Podpowiekami poczuł łzy, zdołał je jednak powstrzymać.- Boże, gdzie on jest?Ulicą wstrząsnął nowy, odmienny od poprzednichwybuch.Ludzie zaczęli krzyczeć, osłaniając głowy rękoma.- Czy to następny wstrząs?- Nie, nie.To dynamit.%7łołnierze detonują budynek, bypowstrzymać pożar.Po chwili rozległy się jeszcze dwawybuchy.- Jeśli mogę panu coś zaproponować.- zaczął Alex.Mack odwrócił się i zobaczył jakiegoś mężczyznę, któryprzepychał się obok niego.Nie zastanawiając się, co robi,pobiegł za nim.Pośpiesznie minął Powell Street.Za jego plecami, naprzestrzeni półtorej mili od zatoki aż po Sixth Street, ciągnęłosię morze płomieni.Ogień ogarnął już cały budynek  Call" inieubłaganie zmierzał teraz ku  Palace Hotel" przyMontgomery.Biegnąc w stronę domu, Mack czuł się tak,jakby niespodziewanie znalazł się w samym środku piekła. Minął jakąś małą dziewczynkę, kurczowo ściskającą wrączce szmacianą lalkę, i przebiegł obok siedzącej w drzwiachdomu starej Chinki, po twarzy której spływały łzy.Nie zatrzymując się przemknął obok kawiarni, przy którejdwaj policjanci z oddziałów specjalnych odbierali właśniezłodziejowi srebrne sztućce.Biegł w górę California Street,nie zwalniając mimo palącego bólu w klatce piersiowej.Wielogodzinny głód, szok oraz wyczerpanie dały jednak wkońcu o sobie znać.Oparł czoło o zimny granit nowowybudowanego, wciąż jeszcze nie otwartego  FairmontHotel".Nieoczekiwanie pomyślał o Margaret i jej restauracjiprzy Mission Street.Z pewnością legła w gruzach.CzyMargaret nic się nie stało?Podniósł głowę.Gorący podmuch rozwiał jego siwewłosy.Czuł się tak zmęczony, że miał ochotę usiąść na ziemi.Musiał jednak iść dalej.Do domu.Ale właściwie czemu taksię spieszył? Cóż może zrobić, skoro Jim odszedł? Ktoodnajdzie teraz chłopca pośród wielotysięcznego tłumu?I jeszcze ten komitet.Przedstawił się strażnikom i wszedł do hotelu.Otworzył drzwi do salonu wciąż jeszcze pachnącegoświeżą farbą.- Witaj, Mack - powiedział Jim Phelan zza prezydialnegostołu.- Długo na ciebie czekaliśmy.- Dopiero dziś przyjechałem z Carmel.Trzęsienie ziemizastało mnie w Half Moon Bay.- Zastanawiam się, w jaki sposób uratować to miasto -odezwał się Rudolph Spreckels.- Już za pózno na to.- Ten głos należał do Fairbanksa.Uwaga prawnika rozzłościła Phelana.- Proszę nie mówić w ten sposób.Mieszkańcy SanFrancisco tak łatwo się nie poddadzą.Nie załamią rąk i niezaczną płakać.Czy możemy wziąć się do pracy, panowie? Ogień rozprzestrzeniał się coraz szybciej, pochłaniająculicę za ulicą.Granitowe filary topiły się, osuwały i zastygałyna ziemi w formie nieregularnych skał.Stalowe belki gięły sięi sklejały ze sobą jak wrzucony na gorącą wodę makaron.%7łelazne płyty składały się jak kartki papieru, a kamienne murykruszyły jak szkło, zmieniając się w sterty gruzu.O pierwszej po południu wojsko poczęło wysadzaćdynamitem północną część Market Street.Ogieńrozprzestrzeniał się już także w kierunku zachodnim.O trzeciej po południu flagi  Palace Hotel" zniknęły wkłębach dymu.Wielkie, stare gmaszysko czekało na swójkoniec [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl