[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Człowiek przyzwyczaja się do wszy­stkiego.Ta sprawa tutaj jest stosunkowo błaha.Czy mam ci opowiedzieć, jak kiedyś leżeliśmy w ciasnym, schronie, w którym jęczało, wyło, łkało, rzęziło czterech ciężko rannych.- Nie! - zawołała Barbara.- Nie chcę o tym nic wiedzieć.- Może to i lepiej dla ciebie.A więc jazda, do roboty! Zo­bacz, czy jest tu coś do jedzenia.Przypuszczam, że jest, i to nie­mało.Ugotuj coś przyjemnego dla żołądka.Do tego trochę wina, najlepiej mozelskiego.Pełno tego w piwnicy.- Nałożył czapkę.- Dokąd chcesz iść, zostań tutaj! - Rzuciła się ku niemu i obiema rękami otoczyła jego prawe ramię.- Chcę złożyć uszanowanie sąsiadom - rzekł Asch wyzwala­jąc się z jej objęć.- Nie chcę zostać sama.- Nie jesteś w domu sama, jeżeli zaczniesz krzyczeć, natych­miast się zjawię.Chcę tylko na chwilę uszczęśliwić najbliższych sąsiadów swoją obecnością.Ot tak, żeby z nimi trochę pogadać.Bądź więc, dziewczyno, rozsądna, nie potrwa to z pewnością dłu­go.Najpóźniej za pół godziny będziesz mnie znowu miała przy sobie.A ja będę miał kolację prima! No cóż, zgoda?Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma i nie powiedziała ani słowa.Wydawało się, że tym razem spogląda na niego zu­pełnie inna para oczu.Była w nich ufność małego pieska, który pod wpływem strachu tuli się do swego pana.Były to oczy, któ­rym oprzeć się potrafią jedynie twarde serca.I Ascha nie po­zostawiły obojętnym.- A więc zgoda - powiedział, skinął zachęcająco głową, ude­rzył ją lekko dwoma palcami po ramieniu i wyszedł."Dziwna dziewczyna" - pomyślał zdumiony, gdy znalazł się na dworze.Poszedł naprzód do właściwego żandarma, który jednak daleki był od tego, żeby się czuć właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.Zaczął wywodzić, że między innymi brak mu dyrektyw.Gładząc swą podobną do szczotki brodę oświadczył: - Żal mi tej kobiety, ale codziennie mamy tu mnóstwo trupów.Tak to już jest na wojnie.- A gdyby to była zbrodnia?- To właściwie do mnie nie należy, wtedy tym bardziej nie leżałoby to w mojej kompetencji, lecz komisji do badania mor­derstw przy urzędzie powiatowym.Normalnie musiałbym złożyć meldunek dla "góry".Ale nie mam już łączności z wyższymi in­stancjami.To nie moja wina.Może pójdzie pan do proboszcza w sprawie pogrzebu.- Coś jednak trzeba będzie zrobić!- Coś robi się zawsze - zapewnił żandarm i wrócił tam, gdzie się czuł najbezpieczniej - do kuchni, w której piekła się kaczka.Podporucznik Asch, niezbyt zdziwiony reakcją tego stróża po­rządku publicznego, wrócił na ulicę Wiosenną.Jednym z sąsiadów Willrichowej był lekarz.Asch poszedł do niego.- Proszę pójść ze mną - wezwał podporucznik małego czło­wieczka z grubymi szkłami na nosie.- Bardzo mi przykro - bronił się lekarz.- Nie urzęduję na razie.Jestem do pewnego stopnia na urlopie.Musi się pan zwró­cić do mego zastępcy.To dobry lekarz, doktor.- Natychmiast pójdzie pan ze mną.Tak jak pan stoi - w filcowych pantoflach i w szlafroku.Nie przyjmuję pańskich wy­krętów do wiadomości.Jeżeli pan chce, może pan uważać, że spełnia pan obowiązek wojskowy.A jeżeli pan nie chce, będzie pan mimo to musiał pójść.Na szczęście dla pana to niedaleko.Na­przeciwko, u Willrichów.Lekarz, którego podporucznik mocno chwycił za ramię, ruszył z pomrukiwaniem, parskał protestująco, gadał coś o pozbawieniu wolności i Izbie Lekarskiej.Asch nie zwracał na to najmniejszej uwagi.Prowadził go jak złośliwego psa podwórzowego i wepchnął do domu.Lekarz w dalszym ciągu protestując pochyłu się nad zwłokami Willrichowej i przystąpił do oględzin.Po chwili powiedział: - O ile mogę stwierdzić, zmarła wskutek obrażeń wewnętrznych wywołanych uderzeniem lub pchnięciem.Narzędzie, którego użyto, musiało być tępe i nieco zaokrąglone.- Buty?- Może.Ale nie podbite gwoździami.Podobne do tych, które pan nosi.- To buty oficerskie - rzekł podporucznik, spojrzał na swoje nogi, potem poprzez zasmarowany krwią dywan na trupa, przy którym klęczał lekarz.- Kiedy to się mogło stać?- Przypuszczalnie jakieś sześć, osiem godzin temu, a więc wcześnie po południu, powiedzmy około drugiej.- Gdzie pan był o drugiej, panie sąsiedzie?- O tej porze sypiam zwykle, przywiązuję wielką wagę do spokojnej drzemki popołudniowej.- Wierzę panu na słowo.- Dziś panował tu o tej porze wielki hałas: huczał jakiś sil­nik.- Czy stwierdził pan, kto był sprawcą tego hałasu?- Spałem, a raczej próbowałem zasnąć.Nic nie widziałem i nie chciałem nic widzieć.Jestem na urlopie, rozumie pan? Mogę te­raz odejść?- Za chwilę.Jeszcze tylko jedno pytanie.Czy w bezpośrednim sąsiedztwie jest tu ktoś, kto wedle wszelkiego prawdopodobień­stwa o tym czasie nie spał?- Owszem.Dom numer cztery Mieszka tam pewna kobieta, która będzie miała więcej odpowiedzi, niż pan byłby w stanie postawić pytań.Podporucznik Asch odszukał tę kobietę.Miała oczy sowy, szeroką twarz o wąskich wargach, które były w ustawicznym ru­chu.Nawet wtedy, kiedy musiała milczeć, usta te poruszały się.Wydawało się, że z rozkoszą powie wszystko, co wie i czego się jedynie domyśla.- Ta pani Willrich nie była osobą solidną.- Nie żyje.- Taak? Szczerze ubolewam.Ale nie dziwi mnie to.Tak być musiało.Niech pan pomyśli o wyrokach boskich! Nie chcę po­wiedzieć o niej nic złego, ale.- Czy pani Willrich żyła samotnie, czy też bywało u niej wie­le osób?- To zależy, panie podporuczniku.Zdarzało się, że wieczora­mi przychodzili do niej tak zwani krewni.Niektórzy rozstawali się z nią dopiero następnego dnia.Trzeba panu wiedzieć, że mąż jej jest na froncie, ale to mnie przecież nic nie obchodzi.- I ja tak uważam.A jak było w ostatnich czasach? Większy ruch niż zazwyczaj?- Można tak powiedzieć.Kilka dni temu zatrzymała się tam późnym wieczorem ciężarówka.Wyładowywano jakieś skrzynie, ale dokładnie tego nie widziałam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl