[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kołysząc się na piętach,obserwował uważnie hol wejściowy.Okalały go kolumny zlśniącego marmuru, ściany miały miękki matowy odcieńmodnego koloru nazywanego paryską szarością.Wyższe partieścian pokrywały chłodne białe tynki sięgające sufitu.Naprzeciwko frontowych drzwi znajdowała się apsyda z małąfigurką uskrzydlonej postaci kobiecej.Grant podszedł do posążka i musnął delikatnie pióra palcami,podziwiając elegancję wykonania.Kamerdyner pojawił się po krótkiej chwili, z wyższościąmarszcząc brwi.- Sir, to część słynnej kolekcji rzymskich posążków lordaGerarda.Grant cofnął dłoń i wyjaśnił rzeczowo:- Raczej greckich.Oryginał trzymała w dłoni bogini Atena wPartenonie.- Cóż.- Kamerdynera wyraznie ogarnęła konsternacja.- Nienależy go dotykać.Jeśli pójdzie pan ze mną, lord Gerard panaprzyjmie.Służący zaprowadził Granta do dużego salonu ze ścianamipokrytymi kremową boazerią i ośmiokątnymi panelami zczerwonego adamaszku.Sufit był prawdziwym dziełem sztuki- czerwone i złote panele rozciągały się na boki z centralnegopunktu, którym było złote słońce.Pomiędzy oknami z szybamio szlifie diamentowym wisiały medalionowe portretyukazujące mięsiste, pełne godności twarze pięciu poprzednichhrabiów Norbury.- Napije się pan czegoś, Morgan?Lord Gerard wszedł do pokoju odziany w haftowany szlafrokz zielonego aksamitu.Jego nieuczesane włosy jeżyły się wokółtwarzy o obwisłych policzkach, cerę miał rumianą odnadużywania alkoholu.Trzymając w dłoni szklaneczkębrandy, podszedł do masywnego fotela z misternierzezbionymi nóżkami i usadowił się na nim ostrożnie.Choćniedawno skończył trzydzieści lat, rozwiązłe życie gopostarzało.Był ni to otyły, ni szczupły, ni to wysoki, ni to niski,ani nie przystojny, ani nie brzydki.Jego jedyną cechąszczególną były oczy - ciemne, małe i przeszywające.Uniósł dłoń ze szklanką.- Doskonały armaniak - pochwalił.- Nalać panu?- Dla mnie jest trochę za wcześnie - odparł Grant, kręcącgłową.- Nie wyobrażam sobie lepszego sposobu, by zacząć dzień.-Gerard upił potężny łyk krwistoczerwonego trunku.Grant zachowywał uprzejmy wyraz twarzy, choć w jegownętrzu rozszalało się coś mrocznego i paskudnego, gdyobserwował Gerarda.W jego myślach pojawił się obraz Vivienz tym człowiekiem.Oddawała się mu, zadowalała go.Byładziwką Gerarda i bez wątpienia sprzeda się następnemu, któryzaoferuje odpowiednią cenę.Przepełniony zazdrością i odrazą,usiadł w fotelu naprzeciwko Gerarda.- Dziękuję, że zgodził się pan ze mną porozmawiać.Gerardoderwał wzrok od szklanki i uśmiechnął siękwaśno.- Nie pozostawił mi pan wyboru.- To nie potrwa długo.Mam do pana tylko kilka pytań.- Prowadzi pan jakieś dochodzenie? Czego i kogo onodotyczy?Grant oparł się wygodniej, przyjmując zrelaksowaną pozę;nie odrywał wzroku od twarzy Gerarda.- Gdzie pan był wczoraj około północy?- W moim klubie, u Cravena.Kilku moich przyjaciół może topotwierdzić.- O której opuścił pan klub?- O czwartej, może piątej.- Gerard z zadowoleniem wygiąłgrube wargi.- Poszczęściło mi się przy stoliku, więc udałemsię na górę z jedną z dziewek.Wieczór okazał się bardzoudany.Grant nagle przeszedł do innego tematu.- Jaka była natura pana związku z panną Duvall?Nazwisko to popsuło Gerardowi humor.Rumieniec na jegotwarzy się pogłębił, ciemne oczy zaczęły przypominać odłamkiobsydianu.Pochylił się do przodu, zaciskając obie dłonie naszklance.- Chodzi o Vivien, prawda? Co się stało? Ma jakieś kłopoty?Chryste, mam nadzieję, że to coś okropnego i niewymowniekosztownego.Proszę jej powiedzieć, że nie kiwnę nawetpalcem, by jej pomóc, choćby przyszła do mnie na kolanach.Prędzej ucałuję pierścień papieża.- Natura waszego związku - powtórzył Grant cicho.Gerardjednym haustem dokończył armaniak i otarł ustarękawem.Uśmiechnął się przebiegle.- Chyba pan już to wie, Morgan.Niedawno sam okazał jej panzainteresowanie, nieprawdaż? A ona pana nie przyjęła.-Zarechotał z uciechy, lecz szybko otrzezwiał.- Ta kocicaVivien.Miałem ją dwa lata.Płaciłem jej rachunki,podarowałem jej dom, biżuterię, powóz, konie, czego tylkozapragnęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]