[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Macdonald starał się skupić wzrok na Johnie Sampsonie z Norfolk w stanie Wirginia i na stojącym obok niego szefie policji San Dominiki.Był tam jeszcze jakiś Amerykanin, którego nie mógł rozpoznać.Wreszcie mu się udało.Brooks Campbell.W jasnym, lnianym garniturze i za dużych okularach w rogowej oprawie.Jak zawsze bardzo przystojny.Nagle Peter poczuł ogromne, niewiarygodne znużenie.Głowa zaczęła mu się chwiać na boki, a serce biło jak oszalałe.– Dzień dobry – powtórzył Campbell.– Będzie pan musiał pójść z nami – powiedział szef policji.– Proszę się niczego nie obawiać.Zabrzmiało to jak jeden z dowcipów Boba Hope’a.Peter pomyślał, że właściwie powinien się roześmiać.Zamiast tego tylko zamrugał oczami.Kręciło mu się w głowie, jakby wpatrywał się w obrazki migające w okienkach „jednorękiego bandyty”.Jasnowłosy Anglik, pułkownik Dred, Cosa Nostra.Nie pojedzie już do Waszyngtonu, do senatora Pflanzera.– Pomogę panu, Macdonald.Ale zarośnięty obszarpaniec wstał o własnych siłach.Stojący na pokładzie burżuje przypatrywali się uważnie.Szeptali do siebie, że przecież od razu zwrócili uwagę na tego dziwaka, jak tylko wszedł na łódź.Niektórzy wyciągnęli kamery i wycelowali je w twarz Petera.Głupie, uśmiechnięte bęcwały.Żołnierze też zaczęli szczerzyć zęby, trzymając w rękach karabiny, które wyglądały tak, jakby je sobie powycinali z tektury.Campbell i drugi Amerykanin szli po obu stronach Petera.Wyglądało to bardzo dostojnie.Prowadzili go przez szpaler łowców sensacji.Ten drugi usiłował się przedstawić, mówił, że nazywa się Hill, i próbował uścisnąć Peterowi dłoń.W samym środku tłumu szef policji wyprzedził Petera i stanął naprzeciw niego.Spocony, tęgi Murzyn spojrzał prosto w zmęczoną twarz Amerykanina, na której malował się wyraz lekkiego oszołomienia.– Na naszej wyspie wciąż się dzieją dziwne, niewytłumaczalne rzeczy – powiedział Meral Johnson do Petera.Zamilkł na chwilę, jakby z zakłopotaniem, i nagle łzy popłynęły mu po policzkach.– Dziś rano została zamordowana Jane Cooke – szepnął.– Jest mi bardzo przykro, proszę pana.Mandeville, San DominicaTego ranka za piętnaście dziesiąta dwaj krótko ostrzyżeni mężczyźni w tradycyjnych, szarych garniturach wywieźli Jane na wózku inwalidzkim do ogrodu na tyłach szpitala w Mandeville.Wózek toczył się ścieżką między palmami i klombami pełnymi kwiatów.Dziewczyna zaczęła się uśmiechać.Czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.– To mi trochę przypomina Bermudy – powiedział jeden z mężczyzn.– Raczej serial Ironside* – zażartowała Jane.Mężczyzna pchający jej wózek zaśmiał się nosowo.Był to James McGuire, brzuchaty, dobroduszny pięćdziesięciodziewięciolatek, który przypominał Jane pozbawionego brody Świętego Mikołaja.Młodszy z nich miał tylko trzydzieści jeden lat.James Dowd był mniej rozmowny od McGuire’a, ale też bardzo miły.Typowy Irlandczyk.Gdy wjechali głębiej w zarośla, skąd nie było widać budynku szpitala, James McGuire zatrzymał wózek.– W porządku, Jane.– Na czerwonej twarzy McGuire’a pojawił się uśmiech.– Na pewno chcesz sobie pochodzić.Chyba masz już dosyć wózka.Bo mnie się nie chce dalej pchać.Jane wstała i o własnych siłach spacerowała po ogrodzie.Widzieli mnóstwo kolorowych ptaków, jaszczurek, żab i krabów pustelników.W trawie spostrzegli małą mangustę, czatującą na węża.Kręta ścieżka nagle wyszła na puste pole, po którym hulał wiatr.Jane i agenci FBI westchnęli, oczarowani widokiem.Tuż za polem rozciągało się granatowe morze.– Trudno nie być szczęśliwym w takim miejscu jak to – odezwał się po raz pierwszy James Dowd.– Zdaję sobie sprawę, że to nie ma nic wspólnego z logiką.– To właśnie w ten sposób łapie się bakcyla i potem trudno już opuścić tę wyspę.– Jane uśmiechnęła się do tego miłego, nieśmiałego człowieka.– Zwolnij się z pracy i.James!Z zarośli za ich plecami wyskoczyło trzech ludzi, ubranych w zielone wiatrówki i sportowe koszule zapięte pod samą szyję.– Nie ruszać się! – krzyknął jeden z nich.Jeden z jego towarzyszy, wysoki blondyn, zaczął strzelać z niewielkiego pistoletu maszynowego.Dowd i McGuire, trafieni, upadli do tyłu w wysoką trawę.Dwaj napastnicy dopadli Jane i przewrócili ją na ziemię.Jeden złapał za ręce, a drugi przycisnął jej do nosa i ust wilgotną chustkę.Jane zdała sobie sprawę z tego, że koszmar powraca.O mało nie oszalała.Zaczęła przeraźliwie krzyczeć.Usiłowała chwycić zębami rękę, która wciąż trzymała na jej twarzy ociekający kawałek materiału.Oprawcy przycisnęli jej głowę do ziemi.Kość ramienia pękła pod naciskiem kolana jednego z nich.Nagle Jane zaczęła się dławić.Biała chustka miała ostry, duszący zapach.Poczuła się tak, jakby na głowie miała torebkę pełną kleju.Przestała się szarpać.Widziała błękitne niebo i oślepiające słońce.Złe i wystraszone twarze zaczęły wirować jej przed oczami.Jasnowłosy Anglik.Był tutaj.Pomyślała o Peterze i rozpłakała się.Poczuła się bezradna jak dziecko.A potem z całej siły wbiła zęby w czyjś wielki kciuk.– Chryste, przestań się bronić! – wrzasnął jeden z napastników.– Jezu! Ugryzła mnie w rękę! – zawył drugi.Na drugim końcu pola pojawili się ubrani na biało lekarze i pielęgniarki.Właśnie wtedy Clive Lawson schylił się i strzelił dziewczynie prosto w prawą skroń.Jane widziała jeszcze, jak jasnowłosy mężczyzna pochyla się nad nią.Nie był tak przystojny, jak sobie wyobrażała.Zapragnęła jeszcze raz przytulić się do Petera.Wszystko wydało jej się takie okropne i głupie.A potem nie było już nic.10 maja 1979, czwartekSieć się zaciska Tysiące zatrzymanychROZDZIAŁ 26To, co miałam do zrobienia w Waszyngtonie i w Europie od szóstego do dziesiątego maja, nie było częścią zadania.Siedziałam w hotelu „Gralyn”.Patrzyłam na studenta zajadającego kanapkę.Myślałam o tym, że Port-Smithe prawie idealnie nadaje się do swojej roli.Wspominałam Samotnika z Coastown.A także Nickiego Handy.I Damiana.Dziwaczne to były myśli.Na przykład, czy będę żyła za rok od tej chwili? Czy w ogóle jeszcze żyję?Z pamiętnika Rose’ów10 maja 1979, Waszyngton, D.C.Czwartek rano.Dziesiąty dzień pod znakiem maczetyO dziesiątej rano czasu San Dominiki, a o dziewiątej czasu lokalnego, pani Susan Chaplin siedziała w ogródku restauracji hotelu „Gralyn” przy ulicy N w Waszyngtonie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]