[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z sekretariatu zaczęli wchodzić jego pracownicy.— To jest mójwkład we współczesną cywilizację.— Dobrze powiedziane — stwierdził G.G.— Jest pan policjan-tem na straży życia prywatnego.— Wie pan, co mówi o tym Ray Hollis? — spytał Runciter.—Twierdzi, że usiłujemy cofnąć wskazówki zegara.— Zaczaiprzyglądać się ludziom, którzy stopniowo wypełniali jego biuroi w milczeniu ustawiali się jeden przy drugim.Czekali, byprzemówił pierwszy.Cóż za źle dobrana grupa — pomyślał, pełen pesymizmu.—Ta nosząca okulary chuda jak tyka dziewczyna o prostych,cytrynowożółtych włosach, w kowbojskim kapeluszu, mantyliz czarnej koronki i szortach typu bermudy — to chyba EdieDorn, Przystojna, ciemnowłosa, starsza kobieta o sprytnychrozbieganych oczach, ubrana w jedwabne sari, nylonowy szerokipas i grube skarpetki — to cierpiąca na nawroty schizofreniiFrancy Jakaśtam, której wydaje się, że myślące istoty z Be-telgeusy lądują od czasu do czasu na dachu jej bloku mie-szkalnego.Kędzierzawego młodego człowieka w kwiecistej opoń-czy i krótkich spodniach, zachowującego postawę pełną wy-ższości, cynizmu i dumy, Runciter nigdy dotąd nie spotkał.I tak dalej.Policzył ich: piec kobiet i pięciu mężczyzn.Kogośjeszcze brakowało.Joe Chip wszedł jako ostatni.Tuż przed nim do gabinetuwkroczyła zamyślona dziewczyna o płonących oczach, Pat Conley.W ten sposób grupa była już w komplecie — jedenaście osób.— Szybko pani dotarła, pani Jackson — zwrócił się Runciterdo bladej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety o męskimwyglądzie, ubranej w spodnie ze sztucznej wełny lamy i szorstkąkoszulkę, na której wydrukowany był — wyblakły już teraz —portret en face lorda Bertranda Russela.— Miała pani mniejczasu niż wszyscy inni: zawiadomiłem panią na samym końcu.Tippy Jackson uśmiechnęła się swym bladym, pozbawionymwyrazu uśmiechem.— Znam niektórych spośród was — zaczął Runciter wstając zeswego fotela i polecając im gestem rąk, by wzięli sobie krzesłai usiedli wygodnie, paląc, jeśli koniecznie chcą.— Panią, pannoDorn, wybraliśmy obaj z panem Chipem jako pierwszą, z uwagina znakomite wyniki pani działalności wymierzonej przeciwko S.Dole Meliponełowi, z którym straciła pani potem kontakt nie zeswojej winy.— Dziękuję, panie Runciter — wymamrotała słabym, nie-śmiałym głosem Edie Dorn.Zarumieniona, szeroko otwartymioczyma zapatrzyła się w przeciwległą ścianę.— Cieszę się, żemam wziąć udział w tym nowym przedsięwzięciu — dodałaniezbyt przekonywającym tonem.— Kto z państwa nazywa się Al Hammond? — spytał Runciter,zaglądając do dokumentów.Bardzo wysoki, przygarbiony Murzyn o pociągłej twarzy, naktórej malował się wyraz pełen łagodności, gestem zwrócił nasiebie jego uwagę.— Nigdy dotąd nie spotkaliśmy się — mówił Runciter, prze-glądając dokumenty znajdujące się w teczce z aktami Hammon-da.— Ze wszystkich naszych antyjasnowidzów pan właśnie manajwyższe wskaźniki.Powinienem był, rzecz jasna, postarać siępoznać pana wcześniej.Kto jeszcze z państwa jest antyjas-nowidzem? — Podniosły się trzy dłonie.— Dla was czworganiewątpliwie wielkim przeżyciem będzie spotkanie panny Conleyi wspólna z nią praca.Jest ona najnowszym odkryciem G.G.Ashwooda i neutralizuje wpływ jasnowidzów na całkowicie nowejzasadzie.Najlepiej będzie, jeśli panna Conley sama to opisze.—Skinął głową w kierunku Pat.i oto okazało się, że stoi na Piątej Avenue przed wystawąsklepu numizmatycznego i wpatruje się w okaz nigdy nie pu-szczonej w obieg złotej amerykańskiej jednodolarówki, zasta-nawiając się, czy może sobie pozwolić na dokupienie jej doswej kolekcji.— Jakiej kolekcji? — zaskoczony zadał sam sobie pytanie.—Nie kolekcjonuję monet.Co ja tu robię? I od jak dawna winienembyć w swoim biurze i kierować — nie mógł sobie przypomnieć,czym właściwie kierował: jakąś firmą zatrudniającą ludzi o szcze-gólnych właściwościach i uzdolnieniach.Zamknął oczy, usiłujączebrać myśli.— Nie — uświadomił sobie — musiałem wycofaćsię z tego w zeszłym roku z powodu choroby wieńcowej.Musiałempójść na emeryturę.Ale przecież dopiero co tam byłem — przy-pomniał sobie — zaledwie kilka sekund temu.W moim gabinecie.Przemawiałem do grupy osób w związku z nowym przedsięw-zięciem.— Zaniknął oczy.— Wszystko znikło — pomyślałoszołomiony.— Wszystko, co stworzyłem.Otworzywszy oczy zobaczył, że znów jest w swoim gabinecie;miał przed sobą G.G.Ashwooda, Joe Chipa i ciemnowłosą,bardzo atrakcyjną dziewczynę, której imienia nie mógł sobieprzypomnieć.Poza nimi w gabinecie nikogo nie było, co z nie-zrozumiałych względów wydało mu się dziwne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]