[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A jednak nie na tym to polega.- Michael potrząsnął głową.Napił się whisky i ciągnął dalej.Większość ambitnych ludzi podlizuje się swoim szefom.Wyjątki zdarzają się rzadko, zarzadko.- A więc?- Decker ma zwyczaj wyjaśniać ka\dą swoją decyzję.Czytał Biblię na nabo\eństwach, którekazał odprawiać.Uwa\a się zaSalomona.Zało\ę się, \e pod otoczką obłudnej uprzejmości kryje się zagorzały fanatyk.Tylkofanatyk popełniłby zbrodnię, za którą, jak powiada Berquist, w większości krajów zostałby zmiejsca stracony, a nawet tutaj dostałby karę trzydziestu lat więzienia.Tak, wcale bym sięnie zdziwił, gdyby się okazało, \e winę za wszystko ponosi komandor porucznik ThomasDecker.Gdyby to ode mnie zale\ało, kazałbym go rozstrzelać.Choć diabli wiedzą, co by todało.Słońce opadło za wierzchołki drzew.Czerwonawe promienie przedzierały się przez gałęzie,znacząc cętkami trawniki i odbijając się od alabastrowych ścian budynku.Charley Loring, zkrótkofalówką w ręce, stał przycupnięty za pniem wysokiego dębu, rosnącego na skrajuparkingu.Miał stąd widok zarówno na główne wejście do kliniki, jak i na mieszczący się z tyłupodjazd z rampą.Właśnie przed chwilą przyjechała karetka z rannym mę\czyzną i jego \oną,którzy ulegli wypadkowi na szosie U.S.50.Rannym zajmował się doktor Randolph, dwajApacze warowali na korytarzu, tu\ za drzwiami gabinetu zabiegowego.Agent OPKON-uspojrzał na zegarek.Trwał na swoim posterunku niemal od trzech kwadransów.Najpierw,pośpiesznie zaaran\owany lot helikopterem Pentagonu.Pózniej, lądowanie na małymprywatnym lotnisku na przedmieściach Denton, przesiadka w czekający tam samochód irówno osiem minut jazdy do kliniki.Rozumiał obawy Apaczów.Człowiek, którego mieliochraniać, rzeczywiście bardzo utrudniał im pracę, jednak\e on, Loring, postąpiłby z niminaczej.Dopadłby Randolpha i powiedział mu, \e gówno go to obchodzi, czy pan doktorbędzie \ył czy nie, bo celem tej akcji jest schwytanie chocia\ jednego z bandytów, którzyprzyjdą go zabić i \ycie tego bandyty jest w tym wszystkim najwa\niejsze.Mo\e takiewyjaśnienie sprawiłoby, \e Randolph zacząłby współpracować z obstawą.Zamiast tkwić nazimnym, mokrym trawniku gdzieś w Marylandzie i czekać nie wiadomo na co, pomyślałLoring, mógłbym teraz jeść porządną kolację.Nagle spojrzał przed siebie, bo jakiś hałaszakłócił panującą wokół ciszę.Czarno-biały wóz policyjny wjechał na parking na tyłachkliniki, wykonał ostry zakręt i zahamował gwałtownie przy rampie.Dwaj policjanciwyskoczyli ze środka i, dziwnie skuleni, biegiem ruszyli w stronę drzwi.Loring podniósł doust krótkofalówkę.- Apacze, tu Dziedziniec.Przed chwilą z piskiem opon zajechał wóz policyjny.Stoi przyrampie.Dwaj gliniarze wchodzą do budynku.- Widzę ich - odparł jeden z mę\czyzn, a jego słowom towarzyszyły trzaski.- Będziemy cięinformować.Charley Loring ponownie spojrzał na samochńd policyjny i to, co zobaczył,wydało mu się dziwne.Na ogół policjanci nie zostawiali za sobą drzwi otwartych, chyba \ekręcili się w pobli\u wozu.Istniało przecie\ niebezpieczeństwo, \e ktoś uszkodzi radiostację,ukradnie szyfry albo ukrytą broń.Znów rozległy się trzaski, a po chwili usłyszał słowa:- Drobna ciekawostka - powiedział jeden z Apaczów, których agent OPKON-u dotąd niewidział.- Okazuje się, \e kraksę na szosie spowodował członek wa\nej rodziny mafijnej zBaltimore.Gangster całą gębą, poszukiwany od dawna.Gliniarze weszli do gabinetuzidentyfikować faceta i ewentualnie wziąć od niego przedśmiertne zeznanie.- W porządku.Dzięki.Loring opuścił rękę z krótkofalówką, miał ochotę zapalić, powstrzymałsię jednak z obawy, \e ognik mo\e zdradzić jego obecność.Ponownie powiódł wzrokiem postojącym nie opodal wozie.Ró\ne myśli snuły mu się po głowie, gdy wtem coś sobie 301uświadomił, coś bardzo wa\nego.Jadąc do kliniki, niecałe pięć minut drogi stąd, minąłposterunek policji.Zanim zauwa\ył napis na budynku, spostrzegł trzy lub cztery, wozyzaparkowane na przyległym placu.I wcale nie były one czarno-białe, lecz czerwono-białe, botakie właśnie jaskrawe zestawy kolorów policja zwykle stosuje w miejscowościachnadbrze\nych.Poza tym, jeśli kilka minut po kraksie przywieziono do szpitala groznego,poszukiwanego członka mafii, to powinno się tu a\ kłębić od funkcjonariuszy.Otwarte drzwi,pośpiech, skulone ciała - ukryta broń! O Chryste!- Apacze! Tu Dziedziniec! Zgłoście się natychmiast!- Co się stało?- Czy gliniarze wcią\ są w środku?- Tak, ale minęła dopiero chwila.- Włazcie za nimi! Natychmiast!- Co?- Nie pytaj, tylko wchodzcie! Z bronią w ręce! Zanim wsunął do kieszeni krótkofalówkę iwyciągnął pistolet, był ju\ w połowie parkingu i gnał przed siebie, ile sił w nogach.Podpierając się ręką wskoczył na rampę, zachwiał się, po czym całym ciałem pchnął wszerokie metalowe drzwi.Otworzyły się z hukiem.Minął pędem zaskoczoną pielęgniarkę,która siedziała za szybą w recepcji.Rozglądając się na wszystkie strony, wybrał korytarz nawprost.Był pewien, \e tam musieli stać Apacze, skoro od razu dojrzeli wbiegającychgliniarzy.Dotarłszy do zbiegu dwóch korytarzy, najpierw popatrzył w lewo, potem w prawo.Wreszcie! Trzy metry dalej zobaczył tabliczkę: "Gabinet zabiegowy".Drzwi były zamknięte!Tego się nie spodziewał! Szybko, bezszelestnie i bardzo czujnie, niemal ocierając się plecami ościanę, długimi krokami zbli\ał się do celu.Nagle zza cię\kich, metalowych drzwi doleciały godwa przytłumione świsty a po chwili przerazliwy, gardłowy krzyk i w tym momencie, choćszczerze pragnął się mylić, zdał sobie sprawę, \e jednak przeczucie go nie zawiodło.Przyczaiłsię tu\ za framugą, tak, \eby lewą ręką mieć swobodny dostęp do metalowej klamki, po czymnacisnął ją z całej siły, mocno walnął barkiem drzwi i szybko odskoczył, ponownie kryjąc sięza framugą.Rozległy się strzały, nie z bliska, lecz z głębi pokoju i wysoko ze ściany posypał siętynk.Charley przykucnął i po chwili rzucił się w przód, koziołkując po podłodze i strzelającraz po raz w niebieski mundur.Celował nisko i słyszał jak kule odbijają się rykoszetem odmetalowych sprzętów.Nogi, kostki, stopy! Od biedy ramiona, ale uwaga na klatkę piersiową,na głowę! Nie wolno go zabić! Nagle dojrzał ciemną pędzącą masę, to drugi niebieski mundurwyskoczył zza stołu zabiegowego i Loring nie miał wyjścia.Strzełił prosto w atakującą postać,uzbrojoną w winczestera du\ego kalibru.Kula rozerwała napastnikowi gardło.Osunął się nastół i martwy zwalił się na podłogę."Tylko nie zabij drugiego, nie zabij drugiego!".Słowa tedrą\yły Loringowi mózg.Silnym kopnięciem zatrzasnął drzwi i, turlając się po podłodze, razpo raz strzelał w górę, w jaskrawe światła jarzeniówek zawieszonych u sufitu, oszczędzającjedynie małą, intensywnie świecącą lampkę na biurku, które stało w kącie pokoju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]