[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Albo myślałem o Carlu: siedział w swoim biurze w Ashenville i czekał, aż ktoś odkryje wrak, by następnie skojarzyć doniesienie Jakuba - to o spadającym samolocie - z tragiczną śmiercią Pedersona pod mostem na Anders Greek.Zrobiliby ekshumację zwłok, wykopaliby je, pokroili­by na kawałki, dokładnie zbadali, i koniec.Dziwne, ale nic takiego się nie stało.Pieniądze leżały spokojnie w torbie pod łóżkiem.Nikt mnie o nic nie podejrzewał.Nikt przeciwko mnie nie spiskował.Lou mnie nie nachodził.I stopniowo przywykłem do tego nowego życia.Zdałem sobie sprawę, że ciągły lęk to nic takiego, że można go znieść.Wiedziałem też, że strach długo nie potrwa.Lada dzień miało urodzić się nasze dziecko.Wtedy stawię czoło Lou, Wtedy sprawdzę, kto kogo przetrzyma.Na wiosnę znajdą wrak samolotu.Kilka miesięcy później podzielimy łup i wyjedziemy z miasta.I wszystko się skończy.Wczesnym rankiem dwudziestego ósmego stycznia, tuż przed moim wyjściem do pracy, Sara dostała skur­czów.Zawiozłem ją do szpitala położonego po drugiej stronie miasta, ledwie o kwadrans drogi od naszego domu, i czternaście minut po szóstej tego samego wieczoru urodziła dziewczynkę.Rozdział 5Cztery dni później przywiozłem je do domu, Sarę i dziecko.Dziecko było zdrowe i różowiutkie.Ważyło cztery kilogramy, miało kilka podbródków i ramiona zakończone pulchniutkimi dłońmi.W drodze do domu postanowiliśmy nazwać córkę Amanda, po babce Sary ze strony ojca.Byłem przerażony, że podczas krótkiej nieobecności Sary tak bardzo zapuściłem dom.Żenowało mnie, że będąc sam, nie zdołałem utrzymać go w czystości.W zlewie piętrzył się stos brudnych naczyń, we wszys­tkich pokojach walały się gazety, odpływ wanny był zatkany kłakiem mokrych włosów.Od razu zaprowadziłem je na górę, do sypialni.Amandę położyłem do kołyski przy oknie.Sara obser­wowała mnie z łóżka.Dziecko leżało w tej samej kołysce, którą podrzucił nam ojciec na tydzień przed wypadkiem.Przed laty leżeliśmy w niej my, ja i Jakub; ojciec zrobił ją własnoręcznie.Zszedłem na dół, żeby przygotować Sarze herbatę i grzankę.Przyniosłem wszystko na tacy.Żona jadła i rozmawialiśmy.Oczywiście o Amandzie: o tym, jak płacze, gdy jest głodna, o tym, jak wierzga nóżką, gdy połaskotać ją w stopę, o przejrzystym błękicie jej oczu.Rozmawialiśmy też o szpitalu: o złośliwej pielęgniarce z nocnej zmiany, której buty wydawały piszcząco-chlupoczące odgłosy, gdy wędrowała ciemnymi kory­tarzami, o pielęgniarce ze zmiany dziennej, która unikała wymawiania imienia Sary, bo koszmarnie sep­leniła, o lekarzu ze szparą między przednimi zębami, który brał Amandę za chłopca.Sara mówiła, ja stałem przy kołysce i obserwowałem śpiące dziecko.Amanda leżała na plecach, z główką zwróconą w stronę okna i z mocno zaciśniętymi powie­kami, jakby patrzyła w niebo.Jej malutkie piąstki spoczywały przy ramionach.Nie poruszała się.Cały czas miałem ochotę jej dotknąć i sprawdzić, czy nie umarła.Sara wypiła herbatę i zjadła grzankę.Wciąż gadała i gadała, jakby przez te cztery dni nie robiła nic innego, tylko układała szczegółowy plan sprawozdania z poby­tu w szpitalu.Uśmiechałem się, potakiwałem, zachę­całem do mówienia, gdy nagle urwała.- Czy to Jakub? - spytała.Wyjrzałem przez okno.Na podjazd wtaczała się rozklekotana półciężarówka mojego brata.Powitałem go w drzwiach i zaprosiłem do środka, ale nie miał czasu.Przyniósł prezent dla dziecka, coś owiniętego w różową bibułkę.Wręczył mi to szybko i z wyraźnym zażenowaniem.- To pluszowy miś - wyjaśnił.Nawet nie wyłączył silnika.Mary Beth obserwował nas z przedniego siedzenia.Zaszczekał na mnie i grzmo­tnął nosem w szybę, zostawiając na niej mokrą, roz­mazaną plamę.- Wejdź, zobaczysz małą - powiedziałem.- Tylko na chwilę.Leży na górze.Pokręcił głową, zrobił krok do tyłu, jakby się bał, że wciągnę go za próg, i stanął na samej krawędzi pierwszego stopnia schodów prowadzących na ga­nek.- Nie, może kiedy indziej.Nie chcę sprawiać kłopotu Sarze.- To żaden kłopot, chodź.- Przełożyłem misia z ręki do ręki.Jakub znowu pokręcił głową i zapadła niezręczna cisza, bo nie wiedział, co powiedzieć na pożegnanie.- Wybraliście już imię? - spytał w końcu.- Tak.Amanda.- Ładne.- Po babce Sary.Po łacinie znaczy „warta miłości”.- Naprawdę ładne.Podoba mi się.- Na pewno nie chcesz wejść na górę?- Nie, innym razem.- Zszedł ze schodów, lecz nagle przystanął.- Hank - wyjąkał - chciałem.chciałem.- Urwał i zerknął w kierunku półciężarówki.- No?- Mógłbyś mi pożyczyć trochę forsy?Zmarszczyłem czoło i znowu przełożyłem misia z ręki do ręki.- Ile?Wsunął ręce do kieszeni i zaczął oglądać czubki swoich butów.- Tak ze sto pięćdziesiąt.- Sto pięćdziesiąt dolarów?Kiwnął głową.- Po co ci tyle pieniędzy, Jakub?- Muszę zapłacić czynsz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl