[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wysunął się szczegół, że jest tam nazwisko wieśniaka, u któregoojciec leżał przed śmiercią.Dostawszy z kieszeni ów list, trzymała go w ręku.Ciemność nocynie pozwalała czytać ostatnich ojca wyrazów.Ręce opadły.Lecz oto Boża dłoń poczęła z ziemi usuwać grubą nocną zasłonę.Wyłoniły się z oćmyzarysy olch nad wodą, pochyłych w różne strony koron na wyniosłych pniach kształtówdziwnych, niespodzianych jak formy uczuwania w cierpieniu.Te postaci zarysowujące się naniebie przytuliły pomiędzy sobą wzrok.Na chwilę bo wnet wydarł się spomiędzy nich.Daleko, szary brzask oddzielił ziemię od nieba.Miękkie mgły śniadą smugą zamajaczały nadrozdałem rzecznym.Ptaki ozwały się w tej mgle tak harmonijnie, jakby to jej obraz ukazującysię z mroku tymi głosami dał znać o sobie, wyraził barwę i postać swoją.Aagodny, zwilgły wnizinach wiatr ruszył senne gałęzie.Blisko, na rabatach ogrodu, zajaśniały białe kolory.Tabarwa utopiła w sercu żądło wspomnienia i sama stała w oczach jak uwidoczniony, nagiból.Lecz mężne oczy pokonały ją.Musiała wessać w siebie zemstę i stać się tylko sobą.Przeszło.Ciężka senność ogarniała ciało i duszę.Teraz nareszcie można będzie wyspać się po tyluniewczasach we własnym łóżku, które przez tak długą porę obcy zajmował człowiek. Niebędzie już serce drżało od stuknięcia w szybę. Niechże przychodzą i patrzą, niech szukają iwęszą. Nie będzie już trudów szalonych, bieganiny bez końca i niezmiernej, bezsennejtroski. Nie ma już kogo pilnować. Będzie spokój, cisza, porządek. Spać!Salomea wstała z miejsca, żeby wykonać zamiar i iść do siebie.Lecz zamiast tego, pokrótkim wahaniu, ruszyła przejść się ponad rzeką.Rachowała na to, że zanim zdąży zejść kuwodzie, rozwidni się i będzie można w liście ojca przeczytać nazwę wsi i miano wieśniaka, wktórego chacie umarł.Szła wolno drogą w dół, po miękkim piasku, który nocne rosy znaczniezwilżyły okrywając go z wierzchu ciemnym osadem.Pózniej wtargnęła na mokrą trawę i,sama nie wiedząc czemu, szła ku rzece.Przez chwilę zatrzymała się i pobyła w altanieobrośniętej pachnącym winem.Myśli jej były ciche i umiarkowane, zabiegające okołosprawy, co sobie teraz za pieniądze kupić, jakie sprawić rzeczy.Wbijała się w dumę, że jużnie będzie popychadłem na łasce u dalekich krewnych sierotą, do której buziaka zabiera siękażdy przyjezdny jegomość.Pokręcą się i nakonkurują teraz, zanim z którym mówić zechce.Wolno a niepostrzeżenie wzmagał się brzask.Rozbrzmiewał głośniej śpiew ptaszęcy.Widać już było daleko kwieciste, niekoszone łąki, matem rosy spojone.Krople jej wisiały napłatkach i szypułkach, szare jak kulki żywego srebra.Odległy las stał się siny.Nawielobarwnym niebie czerwonego przybywało blasku.Salomea wyszła z altany i udała się kurzece, która wezbrała po brzegi od świętojańskiej powodzi.Wody były mętne, gliniastegokoloru, krętymi wirami pędzące.Zmulały czerwone i żółte kwiaty, w pałąk gięły nawisłebadyle, garnęły prądem pławiny olszowych zarośli, wikle i wierzby.Mokry czad bił stamtąd izapach wzmożony niezliczonego ziela.W głębokiej rannej ciszy Salomea usłyszała naglepogłos.Krótkie dudnienie jak gdyby daleki łoskot bębna.Nasłuchiwała.Kiwnęła głową.Topowóz uwożący księżnę panią i jej syna przejeżdżał daleki most na tejże rzece, w łąkach podlasem.To tupot czterech koni w lejc zaprzężonych i stuk kół karety o okrąglaki mostu.Zadumała się nad tym dzwiękiem.I oto nagle dusza w niej rozdarła się jak postaw sukna, który by ręce biesa we dwie stronytargnęły.Rozpacz nieopisana, uczucie ślepe i głuche, dzikie jak żądza w tygrysie, kiedy sięrzuca na ofiarę, wypadło z niewiadomej kryjówki ducha.Bezmyślne z szaleństwa ciało83pobiegło dokądś brzegiem rzeki, zawrotami jej krętymi, to w prawą, to w lewą stronę.Wpewnej chwili, w jakimś miejscu Salomea zatrzymała się.Patrzyła na burzliwą, zmąconą,rudymi baniami wirującą wodę.Rozmyślała rozmyślała.Coś w niej wzniosło się, wyważyło z jestestwa i dzwignęło żelazne.Roześmiała się głośno.Wydostała z kieszeni sakiewkę księżnej, nabitą złotymi pieniędzmi odsypała ich część nadłoń i z wysoka, z zamachem cisnęła w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Salomea wysypała z sakiewki drugą i ostatnią część i wsiała złoto w pędzącą wodę.Woda plusnęła na znak.Ona jedna zrozumiała męczarnię serca.Ona jedna przywtórzyłamu dzwiękiem zrozumiałym.Załatwiwszy się z tymi pieniędzmi, Salomea odeszła z tegomiejsca.Brodziła po wysokich trawach mokrych od rosy.Przypatrywała się kwiatomwybujałym, które zdawały się jakoś litować, a nic poradzić nie mogły.Chciała wyjść namiejsce suche, gdyż trzewiki miała przemoczone.Znalazła się na piaszczystej drodze, któraprowadziła ze dworu do najbliższego mostu.Już wstawał dzień i pozwalał widzieć w mokrympiasku wyciśnięte głębokie ślady kół karety i kopyt koni.Zobaczywszy zaś te świeże ślady,białe na piasku ciemnym od rosy, Salomea zatknęła się od ponownego zdumienia.Coś w niejrwało się i rozdzierało.Szła z wolna ku domowi.Lecz na jakowymś drobnym kamyku potknęły się jej stopy.I taktam padła twarzą w ów mokry piach.Stary Szczepan wstał, jako co dnia, o świcie i szedł po wodę z wiadrami do stoku, co tampod gruszą bił od wieków.Mruczał do siebie stary kucharz i poskrzypywał wiadrami jako codnia.Skręcił z drogi na ścieżkę prowadzącą do zródełka, gdzie było bliżej.Aliści zda mu sięrzucić okiem na drogę leży cosik czarnego.Tknęło go wnet złe czucie, że toto będzie jakaśbieda od polskiej strony.Już się był nawet cofnął, żeby ta przecie kto inny spotkał.Ale zsamej ciekawości podszedł ostrożnie.Gdy się zaś dobrze zbliżył, cisnął wiadra na ziemię ido niej co duchu w gnatach.Podjął ostrożnie z ziemi grubymi rękami bezsilne ciało zachyliłzwisłą głowinę sobie na ramię i niósł do domu z wolna, pojękując: Cóż ci też to, chudziąteczko cóż ci to? Oj, wiedział stary, oj, wiedział.Dogodziły ci,widać trafiły cię, oj, celnie da postrzeliły celnie !.Paryż, 191284
[ Pobierz całość w formacie PDF ]