[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kto nam pomoże?- Czarny Kieł, szaman.- Sprowadzisz go tu?- Nie, pojedziemy do niego, na Alaskę.Pamiętaj, mamy tylko dziesięć dni.***Stroną finansową wyprawy obiecał zająć się Bytes, który miał wyrzuty sumienia.Bruce pozostał cichym uczestnikiem, może dlatego, że mu nie ufałem.Nie wierzyłem w to, żenieznany osobnik zamknął za Bytesem i panem Tomaszem drzwi i nic.Alison wciąż byłapiękna i czarująca.Ona jedna z naszej czwórki pozostała spontaniczna i zachowała do końcawiarę, że nam się uda.Jeszcze tego samego dnia, w Nowy Rok, Bytes sprowadził z Frankfurtuswój odrzutowiec.Dwusilnikowy Fokker mógł zabrać piętnastu pasażerów i trzy osobyzałogi.Miał doskonale zaopatrzoną spiżarnię i możliwość podczepienia dodatkowychzbiorników z paliwem.Ostatnie tankowanie przed skokiem za Atlantyk mieliśmy w Glasgow.Potem lecieliśmy północnym szlakiem nad Islandią, Grenlandią, Ziemią Baffina w Kanadzieprosto na Alaskę do Fairbanks.Fokker bez problemu wylądował na lotnisku, gdzie przywitałanas śnieżyca.Bogactwo Bytesa było niebywałe.Na miejscu czekały na nas dwa samochodyterenowe, oczywiście marki jeep grand cherokee, z silnikami Diesla i, jak to w StanachZjednoczonych, z automatyczną skrzynią biegów.Na szerokie, zimowe opony założonołańcuchy.Do pierwszego wozu wsiadłem z Alison, a w drugim byli ojciec i syn.Alison znającateren prowadziła, a ja zasnąłem.Obudziłem się na ośnieżonej drodze na dnie górskiej doliny.Przed nami, za ośnieżonymi szczytami zanurzała się lodowata kula księżyca.Mijaliśmydrewniane domostwa, jakby zagubione w zimowym puchu, jakże jednak imponujące.Wyglądem przypominały chałupy pierwszych osadników, ale jednocześnie sprawiaływrażenie niezwykle przytulnych.Tutaj nikt nie bawił się w odśnieżanie dróg do asfaltu.Zostawiano kilkucentymetrową białą warstwę, a każdy miał łańcuchy.Drogi oznaczonotyczkami, jak na górskich szlakach.Za nami unosiła się biała chmura pyłu, a dalej pędził jeepBytesów.Zerknąłem na zegarek.Był środek nocy między l i 2 stycznia.Alison już długoprowadziła, więc zaproponowałem, że ją zmienię przy kierownicy.Zgodziła się z ochotą.Stanęliśmy na krótki postój przed mostem nad górskim potokiem.Wiedziony ciekawościązszedłem do niego.Zlizgałem się na oblodzonych kamieniach, ale dotarłem do wody.Przemyłem oczy i napiłem się.Była czysta, przesiąknięta zimnem i doskonale orzezwiała.Usłyszałem kroki.To była Alison.Mimo zimna zdjęła kurtkę i ciepły sweter, pozostając wkoszuli.Rozpięła ją aż do pępka.Mimo woli mój wzrok powędrował tam, gdzie wędrowałajej dłoń, gdy obmywała ciało.- Gdy jakiś czas żyjesz z Indianami, przestajesz wstydzić się swojego ciała i jegoreakcji - powiedziała patrząc mi zuchwale w oczy.- Kiedy będziemy u Czarnego Kła? - zapytałem.- Kiedy będziesz, bo chce się widzieć tylko z tobą.- To jakaś bzdura! - wyprostowałem się.- Miał nam pomóc! Musisz iść ze mną, tylepiej zapamiętasz i zrozumiesz wszystkie szczegóły!- Nie - Alison pokręciła głową.- Czarny Kieł chciał widzieć tylko ciebie.Zdenerwowany pomaszerowałem do samochodu i czekałem za kierownicą, aż Alisonwróci.W lusterku wstecznym widziałem, jak Bruce, który był kierowcą drugiego auta,beznamiętnie patrzył na powracającą znad potoku Alison.Przecież prezentowała sięwspaniale, szczupła, odpowiednio zaokrąglona, tam gdzie powinna, była jednocześnie jakantyczna piękność i wojownicza Amazonka.To był doskonały materiał na żonę i towarzyszaniejednej przygody.Alison usiadła obok mnie parując świeżością i mrozem.- Tu - wskazała mi punkt na mapie.Była to wioska o nazwie Little Moose, gdzie jak wynikało z legendy, był ośrodekmyśliwski.Jeszcze wczesnym przedpołudniem zajechaliśmy do miejscowości położonej nadbrzegiem jeziora, którego cztery zatoki po drugiej stronie wrzynały się w pionową ścianę góryBlack Apple.Z góry jezioro kształtem przypominało łopatę rogu łosia i dlatego nazywało sięMoose Lakę, a Little Moose znajdowało się na południowym krańcu rozlewiska, czylirzeczywiście było jak mały łoś dzwigający wielkie rogi.Trąciłem łokciem Alison budząc ją.- Jesteśmy na miejscu - powiedziałem.- Tam - Alison wskazała mi drogę.Zjechaliśmy kamienistą drogą nad brzeg jeziora.Była ósma rano, słońce wychodziłozza okolicznych szczytów, które rzucały długie cienie na wodę.Alison ubrała się i otworzyła tylną klapę.Wyjęła ze środka plecak z wewnętrznymstelażem.- Liny, maszynka do gotowania, kilka konserw, namiot i śpiwór - powiedziaławręczając mi plecak.- Masz, synu - Willy Bytes podał mi nowoczesną strzelbę winchestera, długi nóżmyśliwski i kapelusz.- Co jest? - protestowałem.- Nie szkoda wam czasu?- To jest twoja droga - Alison wskazała mężczyznę stojącego koło budynku, któregościany pokrywała blacha falista.Wokoło nie było widać żywej duszy.Wioska, której domy bardziej przypominałybaraki, wydawała się opustoszała.Człowiek, który na mnie czekał, był Indianinem, na głowiemiał czarny kapelusz, spod niego spływały długie, proste pasma włosów.Zza brzegu rondawyglądały ciemne czujne oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]