[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jesteś głupi - powiedział siadając koło mnie.- Zbyt poważnie traktujesz zewnętrzny sztafaż, slogany i frazesy.Rozglądałem się dokoła i jąkałem onieśmielony wielkością pomieszczenia.- Jesteś głupi - powtórzył Eugenio - tu nie ma niczego do kontemplowania, to salon niedyskrecji i plotek, te gwiazdy na zewnątrz wcale nie są ważne, liczy się tylko nasza pasja, nasza bezradność jako jednostek małodusznych i małostkowych.Kiedy tak mówi, czuję się zakłopotany.Długo mu się przyglądałem, ale uśmiechał się tylko dwuznacznie i chyba cieszył się z mojego zmieszania.- Chodźmy stąd - rzekł pociągnąwszy mnie za ramię - chodźmy pogadać do starego Bulmera.Wyszliśmy z Sali Kontemplacji i przemierzyliśmy około dwustu metrów Wielkiego Korytarza.W tym miejscu winda nie była zatłoczona.Eugenio popchnął mnie do środka i po dziesięciu sekundach zjechaliśmy już na trzeci poziom.U starego Bulmera nie jest źle.To spokojne miejsce, odwiedzane przeważnie przez szachistów i pary zakochanych.Jest wspólna sala z ciasno poustawianymi stolikami oraz szereg oddzielonych od siebie wnęk, które pozwalają na prawie całkowitą izolację.Eugenio, uśmiechając się, wyciągnął z kieszeni garść żółtych żetonów.- Dziś wieczór urżniemy się - powiedział machając nimi przed nosem.Zawsze jest dobrze w nie zaopatrzony.Nigdy nie potrafiłem pojąć, jak to robi.Gdybym go nie znał od dawna, gdyby nie był moim bliskim przyjacielem, pomyślałbym, że te żetony to owoc pracy donosiciela.Eugenio Stoller - tajny informator “białych"! Ale tak absolutnie nie jest.Także dlatego, że skoro wszystko idzie jak najlepiej, bez niepokojów i nieporządków, nie potrafię sobie wyobrazić, o czym “biali" mieliby być informowani.Prawdopodobnie Eugenio jest typem, który dobrze zna swój fach i to zapewnia mu dużo żetonów- premii.Stary Bulmer przyszedł osobiście, żeby podać blumar.Obrócił tak dwa albo trzy razy nosząc tacę z wąskimi kieliszkami, potem znudziło mu się chodzić tam i z powrotem co pięć minut i zostawił butelkę.Eugenio ciągnął jak gąbka.W dalszym ciągu uśmiechał się, podnosił kieliszek na wysokość nosa, przyglądał mi się tymi swoimi przymkniętymi, świdrującymi oczyma koloru malachitu.Po pół godzinie rozwiązał mu się zupełnie język.- Który mamy rok? - zapytał lekko szyderczym głosem.Jeszcze się uśmiechał, ironicznie, niechętnie.Pytanie było śmieszne.Znudzony, rozprostowałem ramiona, spoglądając w inną stronę, tak by mu dać do zrozumienia, że zrobiłby dobrze zmieniając temat.Ale Eugenio nalegał:- No, odpowiedz.W którym roku jesteśmy?- W sto dwudziestym ósmym - powiedziałem przez grzeczność.Ale on naciskał:- To znaczy?Taka zabawa.Rozumiałem, że to zabawa, ale bardzo ważna dla Eugenia.Nie mogłem się wyłączyć.Powiedziałem:- Jest rok sto dwudziesty ósmy, co oznacza, że upłynęło sto dwadzieścia osiem lat, od kiedy Matka Ziemia opuściła planetę.- A rok? Co to jest rok?- Rok, to czas, jaki potrzebny jest planecie Ziemi do okrążenia Słońca.Zaczął się głupio śmiać.- Ziemia jest daleko - rzekł.- I bez względu na to czy istnieje, czy też nie, faktem pozostaje, że nie widać jej.Ziemia jako punkt odniesienia warta jest mniej niż nic.- Ale mamy zegar pokładowy.Atomowy zegar wyregulowany według czasu ziemskiego.Eugenio napełnił kieliszki.- Zegar mógł się popsuć - powiedział zmieniając wyraz twarzy.Stała się poważna i napięta, spojrzenie głębokie, przestraszone.Nie było śladu niestosownej wesołości.- Zegar może się późnić, rozumiesz? Nikt by się nie zorientował.Niemożliwe.Próbowałem mu przypomnieć, że zegar atomowy nigdy się nie psuje, jest właściwie wieczny i nie gubi nawet jednej setnej sekundy na sto lat.Stoller był niewzruszony.Potem pochylił się nad stołem przysuwając do mnie.- A gdyby ktoś go dla zabawy zepsuł?Mówił bardzo cicho, prawie szeptem.W głowie zaczął mi gwałtownie brzęczeć dzwonek alarmowy.Słowa jeszcze wisiały w powietrzu, spowite w dwuznacznie pytający ton.Chciałem zyskać na czasie, zastanowić się choć przez chwilę nad tym potwornym podejrzeniem.Ale Stoller przyglądał mi się bacznie, jego surowy i władczy wzrok domagał się natychmiastowej odpowiedzi.- Żarty się ciebie trzymają - rzekłem.Słyszałem swój głos, sztuczny, wydobywający się z zaślinionego, pustego gardła.- W imię czego mieliby zepsuć zegar?W tym samym momencie zdałem sobie sprawę z wielu rzeczy.Popełniłem niewybaczalny błąd.W końcu to, co Stoller mówił, było przypuszczeniem czysto akademickim; podsunął hipotezę o zepsuciu zegara mówiąc o “kimś", tak jakby “ktoś", dla żartu, zabawiał się igraniem z czasem.Natomiast ja swoją odpowiedzią dowiodłem, że dopuszczam - nawet jeśli tylko w celu odparcia tej tezy - myśl o spisku.Zdradziłem się.Dbanie o zegar pokładowy to obowiązek “białych".A tego, co robią “biali", nie wolno poddawać w wątpliwość.Tak przynajmniej do tej pory sądziłem.Ale słowa Eugenia zdradziły mnie przed samym sobą.Teraz zrozumiałem, że w utajonej sferze umysłu zawsze miałem jakiś przesmyk otwarty dla najśmielszych wątpliwości oraz kłębiącego się sceptycyzmu i strachu, których żadne sprawdzanie nie może rozwiać, a jedynie zepchnąć jeszcze głębiej.- Zgoda - odparł Stoller - nie ma żadnego powodu.Według nas.Ale oni - wyraźnie napastliwie zaakceptował to ostatnie słowo - oni mogą mieć tysiące powodów najzupełniej nieoczekiwanych, powodów, które nam umykają, bo o niczym nie wiemy.Teraz grał już w otwarte karty.Jeśli ja zdradziłem się tym hipotetycznym potwierdzeniem, to on odkrył się zupełnie.Zegar był tylko przykładem, być może mało znaczącym, ale niewątpliwie bogatym w konsekwencje.Właściwie Stoller przypominał mi, że nasze życie toczy się w obrębie systemu zamkniętego, doskonale izolowanego.- Prawda jest mrzonką - dodał.Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa.Stoller wciągał mnie na teren zdradliwy, niebezpieczny, pełen zasadzek.Spróbowałem więc zareagować.- Stawiasz ponownie stary problem Boga, problem, który dręczył ludzi żyjących na Ziemi.Oni też funkcjonowali w systemie zamkniętym.Tak było od zarania i zawsze tak będzie.Czym jest świat, cały świat, jeśli nie systemem zamkniętym? Ludzie bali się własnych myśli, bali się decydować o tym, co jest, a co nie jest prawdziwe i dlatego, aby uchylić się od tej przygniatającej odpowiedzialności, stworzyli Boga.- Zmieniasz temat - przerwał mi Eugenio.- Wcale nie zmieniam.Jeśli Bóg istnieje, to prawda należy do niego, a nam zostaje tylko szamotanie się po omacku w wiecznej nocy bez świtu.Za daleko się posuwasz, Eugenio.Chciałbyś, żebym myślał o “białych" jak o bogach mikrokosmosu, jakim jest Matka Ziemia - tylko dlatego, że dowodzenie statkiem należy do nich.- Nie chodzi tylko o dowodzenie statkiem.- A o cóż innego?W tym momencie na progu wnęki pojawiła się Wanda, zaraz za nią Nora Kereny.Obie miały niepewne, dziwne miny, wyraz twarzy właściwy dla wielu spośród nas, szczególnie kobiet, w wieczór, gdy przypada zmiana.Trzy dni hipnosnu mijają bardzo szybko, a człowiek budzi się świeży i wypoczęty.A jednak to jest jakby umieranie, trzy dni życia są nam zabrane, kradzione w mgnieniu oka.Może dlatego właśnie w wieczory, kiedy przypada zmiana, jesteśmy bardziej gadatliwi, skłonni do poufałości i zabawy.Żądza życia staje się silniejsza; nim znikniemy na trzy dni w szarej otchłani nieświadomości, czujemy potrzebę pięknego zakończenia swego dyżuru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]