[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Któregoś dnia nie da pan rady wdrapać się na swojego konia, panie Jakubie.I co wtedy? Zgoda, że u siebie może pan przystawić drabinę, ale przed sklepem?Prosić o pomoc znajomych?133 Furda.Nie po to jestem potomkiem kozaków.Ja gwiżdżę i koń się kładzie.Wsiadam i wstaje.Bez tego już dawno musiałbym machnąć ręką na jazdę.A nogiszczęśliwie pracują.Może nie tak dobrze jak w partyzantce, kiedy to się kopałoSzwabów tak długo, aż umierali, ale, sławit Boha, jeszcze nie najgorzej. Zmierzę panu ciśnienie. Proszę bardzo, ale coś mi się widzi, że ciśnienie to mi skacze od zdener-wowania na to mierzenie. Niech pan powie tak szczerze.Pan nie lubi lekarzy? Czego by nie? W porządku są. Pan się denerwuje dzisiejszym wypadkiem? Tym chłopakiem, co się utopił? Pewno.Szkoda dzieciaka.Mógłby z niegowyrosnąć porządny człowiek. Ciekawe podejście.A gdyby wyrósł zły człowiek? Ano tego się nie da wykluczyć.Ale większość ludzi jest dobra, więc staty-stycznie.Chociaż ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi. Coś zielonego? Tak jakby szlam. Zwrócę na to uwagę. Znaczy co? Pan go będzie kroi?! Nie, ale poproszono mnie na konsylium. Nie wiedziałem, że konsylia robi się także nieboszczykom. Czasami.Za dużo podobnych przypadków w tej okolicy.Jeśli to jakiś wa-riat, to trzeba go złapać.Ale pan niech się o to nie martwi.To już nie pana pro-blem, no chyba, że wejdzie pan do wody, a on zaatakuje. Nie pływałem już z dziesięć lat, ale można by wziąć rower wodny i popły-nąć na te trzciny przy drugim brzegu i upolować takiego wypasionego łabądka.Byłoby niezłe żarło żyłka łowiecka wypłynęła niespodziewanie z podświado-mości. Przypominam, że jest pan na diecie huknął doktor. Uch, pamiętam o tym w każdej minucie.Niech no ja tylko wrócę na StaryMajdan.Wezmę bagnet, pójdę do lasu, dziabnę młodego dzika i zjemy z przyja-ciółmi.A panu też wyślę kawałek albo w wekach. Dziękuję pięknie! Jak tam moje ciśnienie, łapiduchu? W normie.Tylko niech pan się nie denerwuje, nie pije i nadal przestrzegazaleceń.Wszystko będzie dobrze.A jeśli łabędzie pana peszą, to proszę nie cho-dzić na ten kawałek promenady, gdzie się pasą.Czego serce nie widziało, tegooczom nie żal przekręcił i nawet nie zauważył.Tej nocy Jakub wymknął się ze swojego pokoju.Wyszedł przez okno i zlazłna dół po piorunochronie.Zmęczyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udałomu się.Podobnie jak przelezienie przez parkan.Nad wodą nie było nikogo.Koło134kawiarni, zamkniętej już o tej porze, Jakub pożyczył sobie siekierę.Woda w świe-tle księżyca, który co i raz przenikał przez chmury, błyszczała dziwnie.Wszedł napomost.Starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby jakiś nocny stróż pilnowałłódek.Niebawem znalazł się w tej części pomostu, gdzie nic już nie cumowało.Podszedł do barierki i popatrzył na wodę.Nad zalewem unosił się mglisty opar.Wydobył z kieszeni piersiówkę i pociągnął maleńki łyk.Dla wzmocnienia nad-wątlonej wiekiem pamięci. Biała woda przypomniał sobie.Wydobył z torby niewielka lornetkę typu teatralnego i zaczął rozglądać się pojeziorze.Niebawem spostrzegł plamę dziwnie jasnej, świetlistej wody. Jest mruknął do księżyca. Czyli wszystko jak trzeba.Plama rosła.Woda była podobna do mleka.Migotała, wabiła.Jakub niespiesz-nie obwiązał się w pasie łańcuchem-krowiakiem, którego oba końce przytwierdziłstarannie do barierki, po czym spuścił do wody jedną nogę.Biała plama zaczęłasię zbliżać i jednocześnie stawała się coraz mniej widoczna.Jakub czekał.Zaci-snął tylko mocniej dłoń na trzonku siekiery.Już myślał, że trzeba będzie zrezygnować, gdy coś krzepko ucapiło go za no-gę i szarpnęło potężnie.Ale łańcuch wytrzymał.To w wodzie nie zrezygnowałotak łatwo.Szarpnęło ponownie.Czuł wszystkie kościste palce wpijające mu sięw skórę.Woda zabulgotała.Na ułamek sekundy przed trzecim szarpnięciem ude-rzył siekierą.Ostrze utkwiło w czymś twardym i zakleszczyło się, a w sekundępózniej trzonek pękł od potężnego szarpnięcia.Uścisk na nodze zniknął.Staruszek wstał i odmotawszy łańcuch, ruszył na brzeg.Nic go już nie ata-kowało.Znalazłszy się na promenadzie, zapalił na chwilę latarkę.Spodziewał sięzobaczyć na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle, że aż się przestraszył.Zebrał trochę do małego słoiczka, a następnie opłukał stopę w najbliższej, napo-tkanej kałuży.Powrót po piorunochronie był nadspodziewanie trudny, ale i z tymsobie poradził.Rankiem, gdy tylko jego współlokator wyszedł, Jakub wydobył słoiczek i zaj-rzał ciekawie do wnętrza.W słoiczku miał trochę tego dziwnego, zielonego śluzu.Odkręcił wieczko i powąchał.Zluz cuchnął mułem i jakby jeszcze czymś innym.Czymś znajomym.Jakub chytrze się uśmiechając, wystawił otwarty słoik na pa-rapet.Po obiedzie zajrzał do eksperymentu.Woda odparowała.Na dnie słoika znaj-dowała się cienka warstewka zielonego paskudztwa.Jakub obwąchał paskudztwo. Zielona pleśń oświadczył uroczyście, a potem poszedł szukać doktoraWorkowskiego.Doktor siedział w swoim gabinecie i oglądał coś pod mikroskopem. Ach, to pan ucieszył się. To ja.I co pan odkrył na tym konsylium?135 Zbadaliśmy to zielone.Wie pan, co to jest? Zwykła zielona pleśń, tyle tyl-ko, że trochę rozmoczona.Ale mam dla pana jeszcze jedną, ciekawą informację,prosiłbym tylko, żeby chwilowo jej pan nie rozgłaszał. Zamieniam się w słuch. Znalezli tego płetwonurka. Chym? Faceta, który pływał pod wodą z butlami tlenu na plecach i topił dzieciaki.Tym razem trochę mu nie wyszło.Uszkodził sobie ustnik przy masce i utopił się.Dzisiaj rano go znalezli. A nie miał czasem głowy rozbitej siekierą? Nie.Dlaczego pan pyta? A tak pomyślałem, że ktoś mógł mu pomóc się utopić.Nieważne.Przed wieczorem Jakub poszedł nad wodę.Chodził po pomostach i w zadumiepopatrywał na zalew.Aabędzie syczały na niego rozzłoszczone, nie zwracał na nieuwagi.I prawie mu się udawało.Na molo spotkał swojego znajomego Roberta. Witam pana, panie Wędrowycz.Cóż tu pana sprowadza? A, dzień dobry.Tak sobie łażę. Słyszał pan o tym zboczeńcu, co go wyłowili koło Serocka? Słyszałem już. No chwała Bogu, że mu się noga podwinęła.Bo jeszcze trochę i zacząłbymwierzyć w jakieś nieczyste moce. Nieczyste moce? Tak.Wie pan, gdy zaczynałem moją karierę pedagogiczną w latach mię-dzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu.Tam któregoś roku, kilkalat wcześniej, była powódz.Zmyło część wioskowego cmentarza.No i zaczęłysię dzieciaki topić, a ludzie gadali, że utopce grasują
[ Pobierz całość w formacie PDF ]