[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomógł jej położyćdziwoląga na ziemi, a potemwezwał lekarza.Odsunęła się głębiej w tłum,robiąc mu miejsce.Żadnych fanfar ani gratulacji,którewksiążkachzawszetowarzyszyły aktom bohaterstwa.Jedynie strażnik poklepał ją poramieniu i powiedział: „Zostań,on pewnie będzie chciał cipodziękować,jakodzyskaprzytomność”.Kaira nie została.W gruncierzeczyniezależałojejnawyrazach wdzięczności.Wyłowiła z tłumu kobietę, z którączasem rozmawiała w bufecie.— Co tu się dzieje?— Podobno art-złodzieje —lakonicznie odparła zapytana.—Wrzucili nam jakiś gaz, żebyśmywpadli w panikę i żeby mogli wspokojuobrabowaćdziewiątepiętro.Nie wiem, czy ich złapali.—Będziemydziśjeszczepracować?KobietaspojrzałanaKairęszeroko otwartymi oczami.— Co ty, zwariowałaś? Strażnicyobstawili wszystkie wyjścia ipodobno nie otworzą Archiwumaż do wieczora.A poza tym ktomiałby teraz głowę do pracy?— To co mamy robić?— Kazali nam się rozejść dodomów, a jeśli ktoś źle się czuje,ma się zgłosić do lekarza.Kaira odeszła kilka kroków, poczym odwróciła się i obrzuciławzrokiem tłum.Prócz niej niktnie wykazywał chęci, żeby wrócićdo domu.7To zdarzenie napełniło Kairęradosnym spokojem, który byćmoże mogłaby nawet nazwaćdumą z samej siebie.Zdawałasobie co prawda sprawę, żenikomu w Archiwum nie groziłośmiertelne niebezpieczeństwo, aleprzecieżliczyłosięto,żepokonała strach i wstręt, jakiczuładozniekształconegodziwoląga.To, i coś jeszcze.Wcześniej bohaterstwo kojarzyłojej się albo z przypływemadrenaliny, albo z wyczytanymi wksiążkach scenami, gdy uratowanize łzami w oczach dziękowaliswemu wybawcy.Za każdymrazem myśl o czymś takimbudziła w niej skomplikowaneemocje – od lęku, że sobie nieporadzi,ażpostrach,żezachłyśnie się tym, jak świetniesobie radzi.A tymczasem to byłotakie niesamowicie proste.Dziśnie czuła radosnego przypływuadrenaliny, dziś po prostu siębała, bo tam, pośród dymu,wróciły do niej wspomnieniaognia i bólu.Mimo to zeszła nadół, gdzie nie było żadnychoklasków, żadnych wzruszającychpodziękowań ani łez w oczach.Ajej, Kairze, wcale tego niebrakowało.Takie proste.W tej prostocie było coś zarazemuspokajającegoidodającegopewności siebie i Kaira, idącpodniebnym traktem, poczuła sięzdecydowanie lepiej.Przystanęła w pewnej chwili,oparła dłonie o poręcz i spojrzaław dół, na miasto, jednocześniegłębokowdychającchłodnepowietrze, które oczyściło płuca zresztek dymu.Wspomniała Jainę– i tym razem udało jej siępomyśleć o niej bez karuzelikrwawych obrazów.Jaina.Poczuła, jak zalewa ją falaciepłego współczucia.Najpierwtylko pociągała nosem, potem,wciąż wracając do wspomnień,wymusiła na sobie płacz.Takagłupia,bezsensownaśmierć,chlipała Kaira, podczas gdyzimny wiatr zwiewał jej zpoliczków łzy.Po chwili odetchnęła, wysmarkałanos i wytarła oczy.Śmierć Jainy, opłakana i ułożonawzgrabnympudełeczkuzodpowiednim napisem, stała sięzaakceptowanączęściąrzeczywistości.8Telliswsunęłapłytkędoprojektora i spojrzała w obiektyw.Manipulowała obrazem tak długo,ażujrzałatwarznagiegomężczyzny.Wyprostowała się i potarła bolącykark.Szczerze mówiąc, zaczynałamieć tego dość.Wyglądało na to,że przez łóżko Jainy Naroomi wciągu ostatnich paru miesięcyprzewinęło się kilkadziesiąt osóbobojgapłci,najwyraźniejprzypadkowych znajomych, bojak na razie nikt nie występowałna zdjęciach dwa razy.Do przejrzenia pozostało jejjeszcze pięć wirofotografii, któreleżały na biurku, ułożone wschludny stosik.Tellis wypiła ostatni łyk wystygłejjuż kawy i poruszyła ramionami.Ból promieniował od karku naplecy, w ustach czuła smak, jakbyprzed chwilą przeżuła kawałekzakurzonegodywanu.Niepamiętała, kiedy ostatni raz jadłaporządny posiłek (wczoraj rano?),ale właściwie nie była głodna,tylko zmęczona, śpiąca i obolała.Przymknęła oczy i pozwoliłasobie na chwilę odprężenia.Myślała o domu, łóżku z ciepłąpościeląidługim,dziesięciogodzinnym śnie.Westchnęła,gestemdłoniprzywołała świetliki, po czymnalała z dzbanka świeżej kawy.Świetlikijaśniałymocnymblaskiem, lecz Tellis i tak musiałaprzysunąć nos niemal do ściankikubka, by zobaczyć, czy jest jużpełny.Dla Tellis zawsze i wszędzie byłozbyt ciemno, bo urodziła się,zanimdzieciomzaczętoudoskonalaćwzrok.Odlatobiecywała sobie, że zaoszczędzina genozmianę, i od lat zarobionepieniądze znikały nie wiadomogdzie i nie wiadomo jak.Tellisniekiedy wspominała czasy, gdysłońce świeciło jaśniej, a pozmroku palono lampy naftowe iświece.Pamiętała to jak przezmgłę, tak jak można by pamiętaćpiękną,lecznieprawdziwąopowieśćusłyszanąwdzieciństwie.Terazżyławwiecznympółmroku,czerwonymodsłonecznych promieni, niebieskimod blasku inoszyb, złotawym odświetlików.Przyzwyczaiła się inauczyła częściowo zastępowaćzmysłwzrokuwyostrzonymsłuchem, ale to nie zawszewystarczało.A poza tym czasembyło jej po prostu żal tamtegojasnego, kłującego w oczy słońca.Wsunęłakolejnąpłytkędoprojektora i schyliła się, krzywiącsię, gdy zabolał kark.Nazdjęciuwidniałanagaciemnoskóraibiałowłosadziewczyna.Tellis nie zwróciłabyna nią uwagi, bo tak dziwacznezestawienia kolorów zdarzały sięw Lunapolis często, jednak jejtwarz wyglądała znajomo.Patrzyła na zdjęcie, zapominająco bolącym karku i podłym smakuw ustach.Krew szybciej krążyław żyłach, w głowie się przejaśniłoi Tellis poczuła cień owegopodniecenia, jakie towarzyszyłojej dawno temu, w czasachmłodości, gdy wpadała na trop.Ta twarz kiedyś była chyba inna,bardziej krągła, z wystającymikośćmi policzkowymi.Tellis wyprostowała się i cichogwizdnęła.—Cościekawego?—Mahameni, który właśnie stanął wprogu, najwyraźniej usłyszał togwizdnięcie.— Nie, absolutnie nic — odparła,czując, jak opada z niej niedawnepodniecenie.To nie była jejsprawa, ona musiała tylko wysłaćwiadomość.— Po prostu dziwimnie, jakim cudem tak brzydkakobietamiałatakwielukochanków.9Trzy należące do Kairy pokojebyły bardzo do siebie podobne.Wszystkie miały ściany pokryteglazurowanymipłytkamiwkolorzeciemnejzieleni,zwyrytymi na nich konturamidrzew o płaskich, przesadnierozciągniętychwprawokoronach, jakby z lewej stronywiał potężny wicher
[ Pobierz całość w formacie PDF ]