[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozwalałyśmy jej na to wiedząc, żepózniej będzie można ją w dwójnasób wykorzystać.Zdarzało się też, na szczęście rzadko, że Stasia miała dosyć.Oznajmiała to wszem i wobec.Miała dosyć nadprogramowych zajęć, którymi ją obarczano, a które "popełniała" zdobrego serca, licznych zastępstw na dyżurach, intryg i wogóle wykorzystywania jej osoby.Chciała być kobietąświatową i elegancką, mającą czas dla siebie i swojejrodziny - mówiła tocząc po nas wzrokiem.Kupowała wtedy zwykle parę ciuchów, imitujących najnowsze tendencjew światowej modzie, które niestety nie zawsze dobrzeleżały na jej pulchnej sylwetce.Odwiedzała Filharmonię,zaliczała jakąś wystawę i uspokojona wracała do nas.Potygodniu szaleństw Stasia gasła, rano znowu była zainteresowana humorami szefa i rzucała się na lekko zaniedbane historie chorób.- Staśka, skończyłaś już to światowe życie? - pytał Tolo,nasz oddziałowy żartowniś - bo jeśli tak, to byłbym zainteresowany oddaniem dyżuru.*Listopad 1989Wyjeżdżam na dziesięć dni.Trasa wycieczki prowadziprzez Niemcy, Belgię, Holandię i Luksemburg do Paryża.Po typowo swojskich perypetiach - kradzież walizek iwybicie szyby w autokarze - przekraczamy wreszcie granicę i około południa jesteśmy w Dreznie.Bywałam tu jużkilkakrotnie - kiedyś przed laty nawet cały miesiąc napraktyce studenckiej.Trochę zwiedzamy, pózniej mamy94wolny czas i oczywiście idziemy na zakupy.Nie możemyz koleżanką odmówić sobie kupienia dobrych kosmetykówi przypraw, których u nas nie ma.Wieczorem spotykamysię przy autokarze.Nocny przejazd przez RFN.Ranozatrzymujemy się przy bezpłatnej toalecie, których jestsporo przy autostradzie.Wewnątrz nieskazitelna czystość, wielkie lustra, nikiel, kafelki.Dziewczyny chlapiąsię z rozkoszą.Poprawiamy makijaż i jeszcze przez chwilęobserwujemy, jak autostradą mkną wspaniałe samochody.Za przyciemnionymi szybami można się tylko domyślać właścicieli, pachnących dobrą wodą kolońską, jadących do swoich pięknych biur, domów, eleganckich kobiet.Podnoszę wzrok na nasz odrapany, wysłużony autokar iwzdycham cichutko.W Luksemburgu czeka na nas Leo - nasz przewodnik.Zna biegle esperanto i jest częstym gościem w Polsce.Mamy zaledwie kilka godzin, a Leo chce pokazać nam jaknajwięcej.Biegniemy więc prawie przez wąskie uliczkistarej części miasta.Robię kilka zdjęć zamku i zabytkowych kamieniczek.I już zbliżamy się się do nowoczesnegoCity.Super nowoczesne budynki wielu banków (głównegozródła dochodu Luksemburga - mówi Leo), ekskluzywnemagazyny.Wystawy przyciągają jak magnes nasze babskie spojrzenia, ale przewodnik jest nieubłagany.Pędzimy dalej.Kątem oka obserwuję przechodniów.Panie - wcudownie skrojonych płaszczach z miękkiego flauszu, panowie (co drugi to poważny biznesmen - mówi Leo) teżprezentują się wytwornie.Przystajemy na chwilkę w centrum na niewielkim placu, gdzie wszyscy podziwiają jakiśpomnik, ale mój wzrok przykuwa para przechodząca obok.Kobieta w wieku czterdziestu lat, świetnie uczesana, futro niedbale rozchylone miękko faluje wokół jej postaci,pod futrem prosta, czarna spódnica i biała bluzka.Nanogach czarne pantofelki na malutkim obcasie (te obcasy,dopiero wchodzące w modę, spędzały mi sen z powiek).Mężczyzna, który jej towarzyszył, mógł przyprawić o za95wrót głowy.Przesunęli się obok mnie pozostawiając smugę zapachu drogich perfum.Zapatrzyłam się na tę parę.- Chodz szybciej - trąciłamnie koleżanka.- Zobacz, jacy oni wytworni - wskazałamjej wzrokiem oddalającą się kobietę.Jej pantofelki beztrosko postukiwały.- E tam - wzruszyła ramionami Halina- kupisz sobie takie same w Paryżu.Po południu Leo okazał nam trochę serca i postanowiłzawiezć do domu handlowego, położonego za miastem.Nazywał się swojsko - "Kaktus".Można tam było wymienić pieniądze, zrobić zakupy, zjeść obiad, a dzieci pozostawić pod opieką w specjalnym przedszkolu.Jest tyle pięknych rzeczy do kupienia, że naprawdę trudno się zdecydować - w końcu jednak rujnuję moje finanse i kupujępiękną chustę z miękkiej wełny, w zgaszonych jesiennychkolorach.Do tego parę rękawiczek.Przed dotarciem do naszej bazy noclegowej zatrzymujemy się na chwilę w położonym na spadzistych zboczachmiasteczku Dinant.Jest czyste i piękne - wymuskanedomki, ogródki pełne kwiatów.Nad wszystkim górujezamek.Zapada zmierzch.W oknach domów i kawiarenkach zapalają się w światła.Z żalem wsiadam do autokaru.Bardzo póznym wieczorem mijamy Brukselę, żebydojechać wreszcie do położonego czternaście kilometrówza stolicą Huizingen.Znajduje się tam Seminarium Katolickie, w którym będziemy nocować.Z całego świataprzyjeżdża tu wiele grup, a można tu spać za darmo.Razem z nami jest grupa Niemców.Są jak zwykle hałaśliwi i pewni siebie, ale starają się być uprzejmi.Dostajemy pokoje jedno i dwuosobowe.Wyposażeniepokoju jest skromne, prawie spartańskie - łóżko, stolik,krzesło.Podłoga w czarno-białe kafelki.Wszystko sterylnie czyste.Rozpakowujemy rzeczy, myjemy ręce i schodzimy na dół do ogromnej jadalni, gdzie z własnych zapasówprzygotowujemy kolację.Schronisko prowadzi miła starsza pani z córką, która podaje nam wrzątek na herbatę.96Robimy wielki stół bankietowy i kiedy wszystko jest gotowe, zapraszamy naszego przewodnika, który z przyjemnością częstuje się naszą polędwicą i szynką.A my, dlaodmiany, musimy poczęstować się jego dietetycznymi sucharkami.Jesteśmy zmęczeni i senni.Już po północy.Jeszcze prysznic i jutro o piątej rano wyjazd.Czeka nasWaterloo, Bruksela, Ostenda i Brugia.Ramo, ponieważ zostawiamy bagaże, chcę zamknąćdrzwi na klucz i stwierdzam ze zdziwieniem jego brak.Wdrzwiach nie ma nawet dziurki.Pytamy Leo.- To niePolska - mówi nieco złośliwie.Okazuje się, że w Seminarium nie ma zwyczaju zamykania drzwi na klucz.I nigdynikomu nic nie zginęło.Z westchnieniem wsuwamy zkoleżanką swoje bagaże głębiej pod łóżka.Rzeczywiście, przez kilka dni naszego pobytu, a raczej nieobecności - bo wracaliśmy pózną nocą, żeby już o piątej ranowyjechać - nie zginął najmniejszy drobiazg.Niesamowiteuczucie!Ostenda powitała nas zimnym wiatrem, który hulał ponabrzeżu, i wczesnym listopadowym zmierzchem.Z ulgąschroniliśmy się do przytulnych, jasno oświetlonych pasaży handlowych.Byłam w tej chwili niesłychanie dalekood brudnego wnętrza karetki, pełnego jeszcze wyziewówpo odwiezionym właśnie do Izby Wytrzezwień pijaku.Byłam naprawdę daleko.Dziwna rzecz, że ten obrazprzywlókł się za mną aż tutaj.- To już zboczenie zawodowe - podsumowała mnie Halina.W Brukseli pewna Polka - zdolna esperantystka wdaleko posuniętej ciąży, z psem na smyczy, który wabiłsię Espero - zaprowadziła nas rankiem na tamtejszy bazar.Po niewielkim placu krążyło kilkadziesiąt osób.Czysto, schludnie, brak swojskiego kolorytu i zapachu.Wszystko sterylnie podane, prawie przeżute.Nikt nikogo niepopychał, sprzedawcy wdzięczyli się nieprzyzwoicie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]